Ogół społeczeństwa bywa mniej optymistyczny wobec handlu, jednak różne badania dowodzą, że większość ludzi Zachodu pozostaje przekonana do przewagi korzyści nad stratami związanymi z dominacją wolnego handlu. Powody wydają się oczywiste: na rynek trafia więcej tańszych produktów, co oszczędza nasze portfele. Konkurencja nam służy, nawet jeśli niektórzy na niej tracą.
Podejście zmienia się całkowicie, kiedy pytamy o imigrację. Gdy wspomniane IGM pytało ekonomistów o to, czy życie przeciętnego Amerykanina poprawiłoby się na wskutek imigracji niewykwalifikowanej siły roboczej, już tylko 52 proc. z nich uznało, że „tak”, a reszta była sceptyczna lub niezdecydowana. Ba, 50 proc. uznało, że stopa życiowa niewykwalifikowanych Amerykanów znacząco by spadła, jeśli nie zrównoważono by imigracji działaniami prosocjalnymi. To ciekawe, bo nie ma zrozumiałych powodów, by inaczej oceniać wolny handel i wolne migracje pracowników. W jednym przypadku pracownikowi rodzimej firmy zagrażają zagraniczne produkty, co może go kosztować utratę pracy.
W drugim pracownik owej zagranicznej firmy przyjeżdża do kraju, aby konkurować z nim osobiście. Co więcej, wymiana gospodarcza co do zasady nie ma żadnych ograniczeń ilościowych, w handlu udział większościowy zagranicznych produktów w różnych branżach po prostu się zdarza.
Sprawy imigracji, emigracji, adaptacji, akulturacji, asymilacji, drenażu mózgów i drenażu pracowników fizycznych są trudne – zgodzimy się wszyscy. Czy nie są jednak trudniejsze przez to, że komplikujemy ponad miarę zagadnienie, odchodząc od pryncypium wartości Zachodu – wolności? Towarom dajemy więcej wolności niż ludziom – strategia warta przewartościowania.