Tym artykułem pogrążyła Helmuta Kohla, a sobie utorowała drogę do władzy. Wygląda na to, że kanclerz powinna zajrzeć teraz do swojego dawnego tekstu, bo jej partyjni towarzysze szykują podobne publikacje.
W grudniu 1999 r. minął rok od przegranych przez CDU wyborów do Bundestagu. W ich wyniku po 16 latach urzędowania Helmut Kohl przestał być kanclerzem Niemiec. Wyborcom nie kojarzył się on już ze zjednoczeniem kraju, lecz z finansowaniem partii z nielegalnych źródeł. Chadekom groziło, że na długo zostaną zepchnięci do opozycji przez charyzmatycznego Gerharda Schrödera (SPD). Zdawała sobie z tego sprawę Angela Merkel, która była wtedy sekretarz generalną CDU. Powiedziała głośno to, o czym w jej partii myślało wielu. Zrobiła to w brutalny sposób, chociaż to właśnie Kohlowi zawdzięczała wejście do polityki i kolejne awanse. Jej artykuł był aktem królobójstwa: parę miesięcy później Helmut Kohl nie był już honorowym przewodniczącym CDU, a władzę w partii przejęła Merkel. Rządzi nią do tej pory, ale coraz bardziej widać, że partia znów chce mieć młodsze konie bojowe. To, że w tym tygodniu wbrew woli kanclerz chadeccy posłowie wybrali mało znanego Ralpha Brinkhausa na szefa swojej frakcji w Bundestagu, każe przypuszczać, że w CDU dorastają nowi królobójcy.

Kanclerz traci siłę

Latem ubiegłego roku wydawało się, że polityka w Niemczech jest przewidywalna i nudna. Wszyscy wiedzieli, że po wyborach szefem rządu pozostanie Angela Merkel. Jej telewizyjna debata z Martinem Schulzem z SPD nie wyglądała jak pojedynek polityków ubiegających się o najważniejszy urząd w państwie, lecz jak aplikacja Schulza na stanowisko wicekanclerza w wielkiej koalicji. Już wtedy pojawiały się jednak symptomy, że Merkel traci siły. W mainstreamowych mediach coraz więcej zaczęło się ukazywać opinii komentatorów, którzy wyrażali swoje zniechęcenie wobec perspektywy kolejnych lat z kanclerz Merkel i domagali się zmian "dla dobra niemieckiej demokracji". Jej wyborcze wystąpienia były regularnie zakłócane przez głośnych przeciwników. Tak było nawet w jej rodzimym okręgu wyborczym, gdzie wcześniej z łatwością wygrywała wszystkie wybory. Działacze i zwolennicy Alternatywy dla Niemiec (AfD) publicznie zarzucali Merkel, że jej polityka, w tym szczególnie migracyjna, prowadzi do zguby kraju. Wkrótce okazało się, że ta propaganda jest skuteczna i nie tylko populiści oczekują zmiany status quo w Niemczech.
Reklama
W 2017 r. chadecka koalicja CDU/CSU pod wodzą Angeli Merkel zdobyła 32,9 proc. głosów. Gorzej te ugrupowania wypadły tylko raz – było to w 1949 r., kiedy powstała RFN i odbyły się pierwsze wybory do Bundestagu. Dziś ten wynik byłby jeszcze gorszy i zapewne znacząco poniżej 30 proc. Według aktualnych sondaży partie rządzące teraz w Niemczech, czyli CDU/CSU-SPD, mogłyby łącznie liczyć na zaledwie 45 proc. głosów. Trudno więc już nawet mówić o rządach wielkiej koalicji. Równocześnie coraz silniejsza jest AfD, która regularnie pojawia się w badaniach jako druga partia w Niemczech. W ciągu ostatniego roku jej dystans do chadeków zmniejszył się z 20 do 10 pkt proc. We wschodnich Niemczech to dziś najpopularniejsze ugrupowanie polityczne.
Taka sytuacja jest bezpośrednim zagrożeniem dla setek działaczy CDU i CSU. Frustracja wyborców sprawia, że tracą lub mogą utracić swojej miejsca w Bundestagu, regionalnych parlamentach i samorządach. Wielu z nich unika więc jakiekolwiek identyfikacji z Angelą Merkel i jej polityką. Od ponad roku antymerkelowski kurs wybrała bawarska CSU, kalkulując, że to najlepsza strategia przed październikowymi wyborami do landtagu. Kiedy jesienią ubiegłego roku toczyły się negocjacje w sprawie utworzenia tzw. jamajskiej koalicji, czyli rządu chadeków z liberałami i zielonymi, sama kanclerz zauważyła, że niektórzy z partyjnych kolegów tak prowadzą rozmowy, by zakończyły się one fiaskiem i jej dymisją. Kiedy później rozpoczęły się rokowania z SPD w sprawie powstania rządu wielkiej koalicji, ujawniło się ponadpartyjne lobby silnie zainteresowane końcem ery Merkel – nawet jeśli miałoby się to odbyć kosztem politycznej kompromitacji i przedterminowych wyborów.
Dziś widać, że Angela Merkel utraciła Hausmacht, czyli domową siłę, jak mówią Niemcy. Tymczasem w niemieckim systemie politycznym to kluczowa wartość dla każdego, kto chce sprawować jakąkolwiek władzę. Merkel nie ma już takiej mocy, by przeforsowywać swoją wolę w partii, rządzie i kraju. Każdy jej pomysł i decyzja mogą być teraz zakwestionowane i zablokowane, a w najlepszym razie stać się tematem do długich negocjacji i ewentualnych kompromisów. W 2011 r., po katastrofie japońskiej elektrowni atomowej w Fukushimie, kanclerz Merkel była w stanie narzucić wszystkim swoją decyzję o zamknięciu niemieckich reaktorów jądrowych; w 2015 r. praktycznie sama zdecydowała o przyjęciu przez Niemcy uchodźców koczujących w Austrii i na Węgrzech. Dziś takie sytuacje są nie do wyobrażenia, co wielu uzna za zmianę na korzyść, a inni za przejaw paraliżu kanclerskiej władzy.
Z punktu widzenia Angeli Merkel ten rozwój sytuacji jest rozczarowujący i niesprawiedliwy. Od kiedy przejęła urząd kanclerza w 2005 r., musiała nieustannie zmagać się z kolejnymi kryzysami. Globalny kryzys finansowy, kryzys w strefie euro, wojna na wschodniej Ukrainie, kryzys migracyjny to tylko niektóre z nich. Miesiąc temu zakończył się międzynarodowy program pomocowy dla Grecji, która zatrzymała wzrost swojego zadłużenia i znów jak inne kraje może zaciągać pożyczki na rynkach finansowych. Gdyby zbrakło wsparcia Merkel, Grecja byłaby dziś upadłym państwem, a strefa euro już by się rozpadła. Gdyby trzy lata temu kanclerz nie zgodziła się na przyjęcie imigrantów, to 400 tys. uchodźców, które wówczas przewinęło się przez Węgry, jeszcze długo pozostawałoby w tym kraju, co groziłoby klęską humanitarną. Według części niemieckiej prawicy Merkel nieustannie chce ratować Europę i świat, i robi to kosztem Niemiec. Widząc jednak rekordowo niskie bezrobocie w Niemczech, stale rosnący eksport i kolejne nadwyżki budżetowe, trudno uznać, by ten koszt był nadmiernie duży. Nieuzasadnione są również inne alarmistyczne doniesienia z Niemiec: napływ imigrantów jest wielokrotnie niższy niż parę lat temu (m.in. dzięki porozumieniu z Turcją, do którego zawarcia walnie przyczyniła się Merkel), a poziom życia w Niemczech jest wyższy niż kiedykolwiek wcześniej.
Dziś niemiecka kanclerz jest bardziej ceniona za granicą niż w swoim kraju. Taki jest Zeitgeist, czyli duch czasu, i tych trendów nie da się już odwrócić. Walka o pozostanie przez kolejne miesiące na stanowisku kanclerskim nie powinna być ambicją Angeli Merkel. Rządzi ona Niemcami już 13 lat i jest coraz bardziej wątpliwe, by pod tym względem doścignęła Konrada Adenauera (14 lat) i rekordzistę Helmuta Kohla (16 lat). Tym bardziej że mogłaby się podjąć nowych zadań, które są ważne dla jej kraju i dla reszty Europy, a dla niej samej byłyby znaczniej bardziej godne niż przyjęcie funkcji w jakimś rosyjskim koncernie energetycznym.

Postawić na nowego konia

W maju 2019 r. odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego. Już teraz widać, że będą one miały decydujące znaczenie dla przyszłości Unii Europejskiej. Niektórzy stylizują je już na wybór między wizją Europy Viktora Orbána a projektem Emmanuela Macrona. Jednak czy pół miliarda Europejczyków rzeczywiście musi być skazanych na takie alternatywy? Opakowany w nacjonalistyczne barwy system oligarchiczny, który buduje Orbán, może dobrze służyć związanym z nim grupom interesów, ale nie będzie modelem dla Europy, która musi konkurować z nowymi potęgami w Azji i mierzyć się z wyzwaniami nadchodzącymi z Afryki i Ameryki. Wątpliwe również, by pomysłem dla przyszłej UE mogły być idee Macrona, które wbrew swojej liberalnej retoryce de facto prowadzą do podziałów w Unii i wykluczenia z niej Europy Środkowej i Wschodniej.
Może się jednak okazać, że taka polaryzująca wyborców dychotomia, którą wspierają także sami Orbán i Macron, pomoże im osiągnąć zakładane cele. Tylko co na tym zyskają zwykli Europejczycy? Na razie jednak ugrupowania politycznego środka nie przygotowują silnych kontrofert. Europejscy socjaldemokraci szykują się do wystawienia jako liderów przyszłorocznych list wyborczych byłego kanclerza Austrii Christiana Kerna, względnie słowackiego komisarza ds. unii energetycznej Maroša Šefčoviča. Z kolei chadecy chcą, by ich głównym kandydatem w eurowyborach i przyszłym szefem Komisji Europejskiej był Manfred Weber z Bawarii, obecny szef chadeckiej frakcji w Parlamencie Europejskim. Ale czy takie nazwiska mogą poprowadzić swoje partie, a przede wszystkim Europę do sukcesu? Czy w tej sytuacji Komisji Europejskiej nie powinna przewodniczyć Angela Merkel?
Niemcy, niemiecka gospodarka i polityka poradzą już sobie bez Angeli Merkel. Europa natomiast potrzebuje silnego lidera. Kogoś, kto byłby w stanie poprowadzić ją w nowej dekadzie, kiedy w Unii nie będzie już Brytyjczyków i jeszcze silniejsze staną się wyzwania związane z szeroko pojętym bezpieczeństwem. Kogoś, kto byłby partnerem dla przywódców Chin, Rosji i USA. Musi to też być ktoś, kogo Europejczycy znają, cenią i mają do tej osoby zaufanie. Nie może to być administrator, którego główną cechą będzie sprawne kierowanie unijnymi urzędnikami. Nie może to być również polityk, który w Brukseli będzie realizował agendę swoich mocodawców urzędujących w innej stolicy. Czy Merkel nie spełnia tych cech?
Komisja Europejska ma już 60 lat. Miała dotąd 12 szefów, spośród których jeden był Niemcem (na samym początku) i wśród których nie było dotąd żadnej kobiety. Po rządach Luksemburczyka Jeana-Claude’a Junckera i Portugalczyka José Manuela Barroso nadszedł czas na przedstawiciela któregoś z największych krajów. Byłby to raczej Niemiec, bo Francuzi mieli w latach 90. swojego Jacques’a Delorsa. Na razie Niemcy postawili na Manfreda Webera, który jest bardzo wpływowym eurodeputowanym, ale o którym słyszeli chyba tylko wyborcy w Bawarii. Europejskie wybory nabrałyby tej rangi, na jaką zasługują, gdyby liderem listy europejskiej chadecji była Angela Merkel. Gdyby za rok to ona przewodniczyła KE, wzrosłoby znaczenie tej instytucji i szanse na to, że Europa zrobi jeszcze więcej dla swoich obywateli. Taka Europa byłaby dla Europejczyków bardziej inspirująca niż wizja Šefčoviča czy Kerna oraz silniejsza i bardziej bezpieczna niż pomysły Orbána i Macrona. Mówiąc językiem Angeli Merkel, Europa potrzebuje nowego, ale już doświadczonego konia pociągowego.