Jak nagminny jest to proceder próbowała zbadać dr Anke Hoffler z Centre for the Study of African Economies Uniwersytetu Oxford. Z raportu, jaki sporządziła za lata 1975-2011 wynika, iż w 169 przebadanych krajach sfałszowanych zostało mniej lub bardziej 47 proc. głosowań. Przy czym istnieje olbrzymia przepaść między starymi demokracjami Europy Zachodniej i Ameryki Północnej a resztą świata.
W krajach Zachodu 90 proc. wyborów spełniało kryteria wolnych, a głosy liczono uczciwie. W tym samym czasie w Afryce i na Bliski Wschodzie 94 proc. głosowań zostało na przeróżne sposoby sfałszowanych. Choć de facto wynik zawsze był ten sam. Władzę zachowywali ci, którzy już wcześniej ją posiadali. Ordynarne ustawienie końcowego rezultatu głosowania przez masowe dosypanie kart do urn lub po porostu ogłoszenie wyniku wyborów takich, jakie zdaniem reżymu być powinny, jest typowe dla tamtych części świata z dodaniem Rosji. Natomiast nasze regiony wymagając od przywódców zadania sobie trochę trudu i sięgnięcia po bardziej finezyjne metody zarządzania głosowaniem. Tak aby mogło one uchodzić w zasadzie za uczciwe.
Pieniądze nie śmierdzą
Od momentu wynalezienia pieniądza natychmiast stał się on jednym z głównych atrybutów władzy. Monarchowie umieszczali na monetach swój wizerunek, żeby poddani oraz ościenni władcy nie mieli wątpliwości, kto dzierży rządy. Jednak dopiero demokracja sprawiła, że pieniądz i rządzenie tak ściśle splotły się ze sobą. Gdy republika rzymska kwitła, wszystkie ważne funkcje w państwie, poczynając od konsulów sprawowali urzędnicy pochodzący z wyborów powszechnych. Publiczne przeliczanie głosów zapobiegało bezpośrednim fałszerstwom. Od czego jednak pieniądz.
Kadencja każdego urzędnika trwała jedynie rok musiał on więc cały czas dbać o zadowolenie elektoratu. Najprostszym sposobem okazało się jego kupowanie. Powszechną formą korupcji wyborczej było rozdawnictwo pieniędzy (largitio) pomiędzy głosujących – opisuje Adam Świętoń w opracowaniu "Korupcja wyborcza w okresie schyłkowej republiki rzymskiej”".
Z czasem uzupełniono to o wydawanie obywatelom porcji zboża. Już antyczni historiografowie zwracali uwagę na korupcjogenny charakter tzw. ustaw zbożowych, które wzbudziły u rzymskiego plebsu postawę roszczeniową. Largitiones demoralizowały niższe warstwy społeczne. Obywatele zaczęli traktować tak pozyskane środki, jako źródło stałego dochodu - dodaje Świętoń. U schyłku republiki w połowie I w. p.n.e. kupowanie wyborców było już tak naturalną praktyka, że zaczęły powstawać prywatne firmy, specjalizujące się w rozdawaniu pieniędzy oraz innych dóbr wyborcom oraz zapewnianiu im różnych rozrywek.
Wówczas to rozkwitła moda na walki gladiatorów. Kandydat na urzędnika wynajmował takie przedsiębiorstwo (dziś powiedzielibyśmy specjalizującej się w działaniach PR), a ono zdobywało mu głosy. Wybory wygrywali więc najbogatsi. Natomiast obywateli przyzwyczajono do reguły, że dają swój głos temu, kto płaci najwięcej. Uboczny skutek tego stanu rzeczy stanowiła zupełna degeneracja ustroju państwa. Od republiki o wiele trwalsze okazały się wyrobione w ludziach nawyki. Tyle tylko, że po jej upadku pieniądze i zboże regularnie musieli rozdawać obywatelom nie konkurujący o głosy politycy, lecz imperator.
Zgniłe okręgi
Kupowanie głosów jest proste, lecz na dłuższą metę ma mnóstwo wad. Jeśli rządzącemu skończą się nagle pieniądze może stracić nie tylko władzę, lecz także głowę. O czym boleśnie przekonał się niejeden cezar. Bezpiecznie i taniej jest wytyczyć odpowiednie granice okręgów wyborczych. Metodę tą wynaleźli Anglicy, a dziś z powodzeniem jest stosowana w wielu krajach. Zaobserwowanie, jak ona działa stało się możliwe dzięki temu, że na Wyspach Brytyjskich przez trzysta lat nie zmieniono granic raz ustanowionych okręgów.
Tymczasem jedne miejscowości się wyludniały, a inne rozrastały. Do tego jeszcze prawo głosu posiadali jedynie obywatele mogący się wykazać odpowiednio wysokim dochodem rocznym. W efekcie pod koniec XVIII w., do liczącej 432 miejsc Izby Gmin swego posła wybierało np. miasto, a zarazem okręg Gatton, gdzie zamieszkiwało jedynie siedmiu ludzi posiadających prawo głosu, co i tak stanowiło o jednego wyborcę więcej niż w okręgu Pevensey.
Kwakrowie od lat agitujący za reformą wyborczą obliczali w 1793 r., że 70 posłów w Anglii i Walii reprezentowało okręgi, w których wyborców nie było już wcale. 90 posłów było wybieranych przez mniej niż 50 wyborców (w każdym okręgu), a 37 przez mniej niż 100 wyborców - podsumowuje Jerzy Z. Kędzierski w "Dziejach Anglii". Co obrotniejsi politycy, by zasiąść w Izbie Gmin, kupowali ziemię w "zgniłym okręgu" lub po porostu cały okręg. Potem musieli jedynie zadbać, by tych kilku, czy kilkunastu wyborców chciało na nich głosować. W końcu znów w grę zaczęły wchodzić pieniądze, bo rosnący popyt sprawił, iż ceny za odsprzedanie okręgu z minimalną liczbą wyborców osiągały niebotyczne wysokości.
Lord Milton kupił sobie taki w 1807 r. za niewyobrażalną wówczas sumę 200 tys. funtów szterlingów. Dzięki utrzymywaniu przez członków stronnictwa torysów w swym ręku "zgniłych okręgów" ich partia regularnie wygrywała wybory przez kilkadziesiąt lat. Jak obliczał w 1780 r. książę Richmond dla obsadzenia 357 miejsc w Izbie Gmin wystarczały głosy ok. 6 tys. wyborców. Ten stan rzeczy rodził tak wielkie napięcia społeczne, że w końcu pod naciskiem mieszkańców metropolii i fali zamieszek brytyjskie elity musiała przystać w 1832 r. na radykalną reformę systemu wyborczego. Jednak do dziś sztuka wytyczania granic okręgu tak, by osiągnęli w nim liczebną przewagę zwolennicy partii rządzącej jest bardzo cenną umiejętnością.
Właściwy człowiek
Przed wyborami, które powinny wyglądać na uczciwe, równie ważne jak fundusze i granice okręgów są odpowiedni ludzie na odpowiednich stanowiskach. Najlepiej tacy, którym nawet najbardziej ekwilibrystyczna interpretacja prawa nie jest straszna. Dla Józefa Piłsudskiego kimś takim był utalentowany prawnik Stanisław Car. Po mało konstytucyjnym zamachu majowym Marszałek chciał ostatecznie zalegalizować przejęcie władzy w państwie. Wprawdzie Sejm szedł mu w tym na rękę, lecz jedynie wygranie wyborów legitymizowało rządy stworzonego przez Piłsudskiego obozu politycznego. Tymczasem Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem nie cieszył się popularnością dającą gwarancję zdecydowanego pokonania partii opozycyjnych. Dlatego Generalnym Komisarzem Wyborczym został Stanisław Car.
Początkowo był z tym kłopot, bo osobę nadzorującą bezpośrednio przebieg wyborów powoływał wedle konstytucji prezydent spośród trzech kandydatów, wskazanych przez sędziów Sądu Najwyższego. Ci zaś kategorycznie nie chcieli wskazać Cara. W końcu na polecenie Marszałka prezydent Mościcki dokonał nowej interpretacji Ustawy Zasadniczej. Tak, jak mu doradził Stanisław Car odrzucił wszystkich trzech kandydatów Sądu Najwyższego, po czym mianował Generalnym Komisarzem Wyborczym własnego faworyta. Był nim oczywiście Car.
Opozycja i sędziowie protestowali, lecz klamka zapadła. Wkrótce prawnik Piłsudskiego zabrał się za listy wyborcze. Te rejestrowane przez partie opozycyjne sprawdzał z szaloną drobiazgowością. Gdy wychwycił jakaś nieprawidłowość lub sfałszowany podpis natychmiast unieważniał listę danej partii dla całego okręgu wyborczego. Dzięki jego ciężkiej pracy opozycja utraciła w poszczególnych okręgach w sumie około 300 tys. głosów, a BBWR wygrał, choć zagłosowało na niego jedynie 25 proc. wyborców.
Rodzina jest najważniejsza
Poza pieniędzmi polityk musi też mieć wsparcie grona najbliższych osób. Najlepiej takie, jakie okazywała sobie rodzina Bushów. Prezydencki syn George W. Bush postanowił pójść w ślady ojca podczas wyborów w 2000 r. Splot okoliczności i dwustopniowy system wyborczy w Stanach Zjednoczonych sprawiły, że decydujące znaczenie miało głosowanie w stanie Floryda. Tymczasem tamtejszym gubernatorem był młodszy brat kandydata John Ellis „Jeb” Bush. Zadbał on o właściwy przebieg głosownia.
Po pierwsze, karta do głosowania była tak skonstruowana, że wprowadzała w błąd zwolenników kandydata demokratów Alberta Gora; część głosów oddanych korespondencyjnie z hrabstw tradycyjnie preferujących demokratów nie dotarła na czas do komisji wyborczych – opisuje Arkadiusz Żukowski w opracowaniu "Wolne i uczciwe wybory a przestępstwa i nieprawidłowości wyborcze – od teorii do praktyki". Także elektroniczny system liczenia kart budził spore wątpliwości. Tymczasem wybieranych na Florydzie 29 przedstawicieli do Kolegium Elektorów swymi głosami zdecydowało, kto będzie kolejnym prezydentem USA.
Oburzeni Demokraci i media zakwestionowały uczciwość wyborów. Sprawa oparła się o Sąd Najwyższy, a ten nakazał ponownie przeliczenie głosów na Florydzie. Przebiegało ono w atmosferze skandalu i znów obserwatorzy wątpili, czy było uczciwe. Ostatecznie kandydat Partii Republikańskiej pokonał na Florydzie Ala Gore'a 573 głosami, a Sąd Najwyższy ogłosił go prezydentem. Choć w skali kraju na George Busha zagłosowało o 543 tys. mniej Amerykanów niż na kandydata demokratów.
W efekcie po raz pierwszy o 1888 r. prezydentem USA został polityk, który przegrał wybory powszechne, lecz zdobył większość w Kolegium Elektorów. Generalnie, pojęcie wolnych i uczciwych wyborów zawsze pociąga za sobą sporo hipokryzji. Wybory z założenia mają decydować o sytuacji politycznej. Jednak zwykle strzałka przyczynowości skierowana jest w przeciwnym kierunku – to politycy decydują o ostatecznych wynikach wyborów. Zwykle również – w przypadku wyborów, których wiarygodność jest podważana – o tym, czy dane wyniki będą uznane za ważne czy nie, decydują zakulisowe kompromisy polityczne - zauważał na początku XXI w. wybitny amerykański socjolog i ekonomista Immanuel Wallerstein. Nie oznacza to jednak, że walka o uczciwość i wolność wyborów nie ma sensu – dodawał nieco mniej pesymistycznie.