Najwięcej wdzięczności powinien odczuwać obóz władzy, jego przywódcy oraz aparat państwa. Zaledwie kilka dni temu widać było, że największym marzeniem prezydenta oraz premiera jest to, by zdarzył się cud i coś całą rocznicę odwołało. Wydawało się, że nic innego nie będzie w stanie zakryć stanu nieprzygotowania do niej.
O dziwo ta modlitwa została wysłuchana, acz dość pokrętnie. Dosłownie na ostatniej prostej Hanna Gronkiewicz-Waltz, swą decyzją o rozwiązaniu Marszu Niepodległości, dała rządowi niepowtarzalną okazję, by ukraść narodowcom jedyne show, którym 11 listopada interesują się wszystkie media. Prezydent i premier skwapliwie uchwycili się szansy. Ostatecznie zamiast pytań, na co właściwie poszło 200 mln zł, jakie wicepremier Gliński obiecał na ferowanie rocznicy, był Marsz Niepodległości. Do grona wdzięcznych powinien dołączyć Instytut Pamięci Narodowej, któremu na stulecie odrodzenia państwa polskiego, powiększono budżet o jedną czwartą, żeby ją uświetnił. Owo uświetnienie przyciągało wzrok na każdym kroku, a kto niczego nie zauważył po prostu musi być ślepy.
Na szczęście Marszu w odwrotności do poczynań IPN nie dało się przegapić. Najpewniej fundusze te w przyszłym roku popłyną do budżetu służ mundurowych. Ich funkcjonariusze mogą być wdzięczni losowi, że 11 listopada przydarzyła się okrągła rocznica, która o mały włos, a przerosłaby państwo. Dzięki niej policjanci, dotąd dziesiątkowani epidemią „psiej grypy”, dostali wreszcie gwarancję odczuwalnych podwyżek. Już tylko wizja pojawienia się w domowym budżecie środków na lekarstwa zaowocowała seryjnymi ozdrowieniami.
Oczywiście rządowi, HGW i samym sobie powinni być wdzięczni narodowcy. Po wyborach samorządowych, gdy liczbę głosujących na nich obywateli znów musiano ujmować nie w procentach lecz promilach, nagle znaleźli się w centrum wydarzeń. Zaczęło się jak w filmie Hitchcocka, czyli na początku było małe trzęsienie ziemi. Inaczej nie można bowiem nazwać próby ukradzenia im najfajniejszej imprezy w roku. Kiedy ten jeden jedyny raz mogą stworzyć wrażenie, iż coś w polskim życiu publicznym znaczą. Potem napięcie stale rosło, bo makabryczna perspektywa zjednoczyła, na co dzień szczerze nienawidzące się wzajemnie, środowiska skrajnej prawicy, by do upadłego walczyć o show. Mając znakomitą pozycję wyjściową udało się narodowcom pokazowo przeczołgać rząd podczas negocjacji. Na dokładkę wszystkie liberalne media podkreślały, iż Marsz Niepodległości, nadal trzymają w swych łapach neofaszyści. A nic tak nie cieszy narodowca jak bezsilne lamenty liberalnych mediów.
W tym zawrocie głowy od sukcesów umyka dość bolesny drobiazg. W zamian za kompromisy narodowcy zgodzili się na wykastrowanie Marszu Niepodległości z kluczowych dla nich haseł. Niby nic wielkiego, lecz na dłuższą metę w środowisku próbującemu się wybić na polski Jobbik narodzi się pytanie – czym w zasadzie różnimy się od PiS? Tymczasem partia rządząca konsekwentnie pilnuje, żeby na prawo od niej znajdowało się jedynie cmentarzysko inicjatywy politycznych. Ci, co zagustują w polityce i się już wyszumią, staną przed wyborem przyłączenia się do Prawa i Sprawiedliwości lub wiecznego pobytu na marginesie. To, że można tam dobrze bawić się całe dorosłe życie dowiódł Janusz Korwin-Mikke, lecz niektórzy mają większe ambicje niż pozostać na zawsze tylko politycznym żartem.
Za problem Prawa i Sprawiedliwości z narodowcami lub narodowców z PiS-em może być wdzięczna Marszowi Niepodległości cała opozycja. Wreszcie do prawdy zbliżyła się narracja o romansie obozu władzy z organizacjami neofaszystowskimi. Wprawdzie większość narodowców z całych sił chce dowieść, że ich nacjonalistyczne idee nie mają nic wspólnego z przedwojennymi fascynacjami faszyzmem założycieli ONR-u. Jednak chęci te niezbyt dobrze współgrają z treściami, które sami głoszą. Dzięki temu po trzech latach alarmowania, kogo tylko się dało w Unii Europejskiej, że Polsce zagraża faszystowska dyktatura, obóz antypisu doczekał się czegoś, co może używać jako namacalny dowód. Po czym alarmować jeszcze głośnie, przy okazji mobilizując swój elektorat. Acz uwierzenie w tezę, iż przez stolicę przemaszerowało 250 tys. faszystów, a nie osób z przeróżnych grup i środowisk, w przytłaczającej większości chcących po prostu świętować 11 listopada, powinno raczej skłaniać do szybkiego pakowania walizek.
Benito Mussolini potrzebował ledwie 30 tys. „czarnych koszul”, by w 1922 r. zorganizować jednorazowy Marsz na Rzym i wziąć sobie władzę we Włoszech. Tymczasem polscy faszyści od lat tylko maszerują i maszerują, całkowicie bezproduktywnie. Za co wdzięczny im powinien być przede wszystkim Donald Tusk. W konkursie - kto ma najwięcej do zawdzięczenia Marszowi Niepodległości przewodniczący Rady Europejskiej staje się bezapelacyjnie kandydatem do pierwszej lokaty. Po 11 listopada Polska liberalna wygląda tak, jak lokatorka hotelowego pokoju ze zdjęcia Ady Zielińskiej (eksponują je wszystkie największe portale raczej nie sympatyzujące z obozem władzy). Oto owa, nieco zaspana, Polska liberalna siedzi bezradnie na łóżku i gapi się na ciągnący za oknem tłum. Zupełnie nie wiedząc, co począć. Za to pełna obaw, że jeszcze chwila i przy pomocy płonących rac bezosobowy tłum podpali hotel z nią w środku. W tak stresującym momencie niczego nie potrzeba bardziej niż przywódcy, dającego nadzieję na odmianę losu.
Przemówienie wygłoszone w Łodzi przez Tuska dzień przed świętem niepodległości zabrzmiało jednoznacznie jak wstęp do kampanii prezydenckiej. Były premier nakreślił linię frontów, opisał wroga, zręcznie porównując do bolszewików, po czym wykazał niezłomną wiarę w przyszłe zwycięstwo. Przez dwie ostatnie dekady w Polsce jedynie Jarosław Kaczyński i Donald Tusk z wielką wprawą wychwytywali te momenty, kiedy wiatr historii zaczynał mocniej dąć w ich żagle. Jeśli za rok w okolicach kolejnego Marszu Niepodległości okaże się, że PiS wygrał wybory, lecz nie zdobył sejmowej większość, kluczową sprawą stanie się pytanie, kto będzie prezydentem.
Jeśli Prawo i Sprawiedliwość utraci życzliwą (posłuszną) sobie głowę państwa, znajdzie się w kleszczach między pałacem prezydenckim a żądną krwi opozycją. Tymczasem zaczęło się zanosić na to, że przeciwnikiem przemiłego z natury swej prezydenta Dudy zostanie człowiek, którego żywiołem było zdobywanie władzy. Czego ubocznym skutkiem bywały końce dobrze zapowiadających się politycznych karier m.in.: Andrzej Olechowskiego, Macieja Płażyńskiego, Jana Marii Rokity i, o mały włos, Grzegorza Schetyny. Cała rozgrywka zacznie się w okolicach kolejnego Marszu Niepodległość i jeden dobry Bóg wie, dokąd nas może zaprowadzić.