Był rok 2015 i stałem obok prezydenta Opola, czekając na początek oficjałki, jednocześnie odliczając każdą sekundę do jej końca. Chwilowo trwał radosny chaos. Nagle w samym centrum zdarzeń pojawiła się starsza pani, wspierająca się na dwóch kulach, z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Prezydent westchnął. Tymczasem starsza pani, na oko grubo po siedemdziesiątce, natychmiast przejęła kontrolę nad sytuacją. Unosiła jedną kulę, pokazywała osobę i władczym głosem wydawała komendę. Tak błyskawicznie rozstawiła: żołnierzy, harcerzy, zespół muzyczny oraz zarząd miasta.
"Była sanitariuszką w powstaniu warszawskim" – westchnęła mi do ucha prezydent. "Raczej dowódcą polowym" – pomyślałem. „"Zmusiła poprzedniego prezydenta aby przemianował to osiedle ze Związku Walki Młodych na imienia Armii Krajowej, wbrew sprzeciwowi całej spółdzielni" – westchnął znów prezydent. Poczułem się zaciekawiony, więc zapytałem, kto to taki? "Matka Grzegorza Schetyny" – westchnął ciężko prezydent. Starsza pani imprezą zarządzała do samego końca, ani na moment nie oddając władzy nikomu innemu, włącznie z organizatorami. Pierwszy raz byłem na oficjałce, podczas której wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku. "Po dzieciństwie z taką matką albo się ląduje w wariatkowie albo zachodzi bardzo wysoko" – pomyślałem wówczas. Kolejna myśl brzmiała: "Czyżbym nie doceniał syna pani Schetynowej?".
Refleksja zgasła bardzo szybko. W tamtym czasie, gdy ulubioną aktywnością polityczną Donalda Tuska były kolejne próby zatłuczenia Schetyny, jedyne za co się go ceniło, to zdolność przetrwania wbrew wszystkiemu. Minęły niecałe dwa lata i właśnie on został nowym szefem Platformy Obywatelskiej. Acz, gdy obejmował partię w spadku po Ewie Kopacz chyba nikt nie wróżył mu sukcesu. Doświadczeni politologowie wieszczyli, iż Schetynie przypadła rola syndyka masy upadłościowej. Faktycznie wszystko wskazywało na to, że będzie grabarzem Platformy Obywatelskiej. Jego ugrupowanie znalazło się w śmiertelnych kleszczach między Nowoczesną a Komitetem Obrony Demokracji. Jak bardzo wyborca PO był rozczarowany, pokazywała klęska w wyborach parlamentarnych. Wystarczyło po niej, żeby elektorat liberalny przepłynął do stronnictwa Ryszarda Petru, a KOD po przekształceniu się w ruch polityczny, przygarnął bardziej pro-socjalnych wyborców. Ze strategicznego punktu widzenia sytuacja Platformy była beznadzieja i przed Bożym Narodzeniem 2016 r. wszystkie sondaże to pokazywały.
W tak trudnych sytuacjach Napoleon przed wyznaczeniem dowódcy mającego poprowadzić rozstrzygający o losie bitwy atak, zwykł pytać, czy ów ma szczęście. Bonaparte (jak wielu innych wodzów) szczerze wierzył, że szczęście jest jedną z cech osobowości człowieka. Ma się go na stałe lub nie. Zaś bitwy wygrywają farciarze, bo los im sprzyja. Jak się okazało Schetyna jest szczęściarzem. Po mrocznym dla niego Bożym Narodzeniu, gdy przymuszony przez młode wilki ze swej partii, musiał bez sensu okupować Sejm, szybko nadeszły radosne Walentynki. W zasadzie już przed nimi jego dwaj kluczowi wrogowie stali się politycznymi zombie. Zakochany Petru dał się sfotografować w samolocie z piękną Joanną, podczas lotu na Maderę lub do Lizbony (do dziś nie wiadomo, kto pstrykał fotki). Zakochany w pieniądzach Mateusz Kijowski dał się przyłapać na żałosnych machlojach z fakturami. Obu ugrupowaniom, które miały skonsumować Platformę, odcięto głowy. Dekapitacja nastąpiła w tym samym czasie i niemal jednym cięciem.
"Czyżbym niedoceniał syna pani Schetynowej?" – przyszło mi wówczas po raz drugi na myśl. Stara mądrość ludowa mówi przecież, że szczęściu zawsze należy pomóc. Na pewno niedoceniali go ludzie z Nowoczesnej. Słyszalny obecnie trzask pękających kości, gdy PO konsumuje zdobycz, świetnie obrazuje, jak bardzo niedoceniali. Zresztą tezę, że Grzegorz Schetyna jest urodzonym szczęściarzem potwierdzają także wcześniejsze etapy agonii zjadanego właśnie stronnictwa. Jak wiadomo, aby odnosić sukcesy w polityce potrzeba co najmniej trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy oraz bardzo dużo pieniędzy. Księgowy Nowoczesnej, nota bene mąż Kamili Gasiuk-Pihowicz, tak rozliczył wydatki na kampanię parlamentarną, że PKW odrzuciła sprowadzanie i ucięła wypłatę dotacji. To oznaczało, że partia może nie mieć środków na rozbudowę struktur i kolejną kampanię wyborczą. Bieda zamieniała się w biedę piszczącą, kiedy w Nowoczesnej wymieniono przewodniczącego, nota bene dzięki zmianie frontu przez Kamilę Gasiuk-Pihowicz.
Nowa przewodnicząca Katarzyna Lubnauer nie ma takich znajomości w świecie biznesu, jak Petru, przez co nawet strumyczek funduszy wysechł. Po klęsce w wyborach samorządowych los Nowoczesnej był już przesądzony, acz agonia mogłaby trwać nieco dłużej, gdyby nie Kamila Gasiuk-Pihowicz, która w tym tygodniu rozbiła klub parlamentarny swej partii. Przewodnicząca Lubnauer, z nożem wbitym w plecy po rękojeść, może już tylko prosić w przyszłym roku szefostwo PO o wysokie miejsce na liście wyborczej lub żegnać się z polityką. Zadziwiające, iż Grzegorz Schetyna ma szczęście nawet do kobiet. W nadchodzącej kampanii może mieć na swój użytek: dla elektoratu liberalnego twarz Lubnauer, dla antyklerykalno-feministycznego twarz Barbary Nowackiej. Dając obu paniom w zamian jedynie to, że nie znikną ze świata polityki. I pomyśleć, że mowa o dawnym syndyku masy upadłościowej PO, który po prostu sobie poczekał, aż wszyscy przeciwnicy po antypisowskiej stronie elektoratu się zdekapitują. Choć stara prawda głosi, że szczęściu należy czasem pomóc. Zastanawiające, iż identyczną taktykę Grzegorz Schetyna obrał w rozgrywce z PiS. Jeśli podejmował jakiś zauważalne działania, to zwykle nieporadne, budzące wręcz politowanie.
Tymczasem Prawo i Sprawiedliwość przez trzy lata sobie rumakowało i rumakowało, reformując w dzikim szale Polskę, Europę, świat i wszechświat. W tym czasie Rzeczpospolita wstała z kolan, zaczęła biegać, skakać, wręcz fruwać, by w radosnym pędzie zderzyć z: Brukselą., Berlinem, Waszyngtonem i Tel Awiwem. Obecnie na arenie międzynarodowej trenuje pełzanie w stronę stóp mocarstw, przed którymi rumakowała. Z reformami wewnętrznymi rzecz prezentuje się jeszcze bardziej interesująco. Jeśli wybory parlamentarne odbędą się przyszłą jesienią, to tuż przed nimi czeka Polaków kilka bolesnych kumulacji. Dzięki wysiłkom minister Zalewskiej rodzice uczniów pierwszych klas licealnych przeżyją z dziećmi gehennę podwójnego rocznika, który trzeba upchnąć w szkołach wbrew oporowi materii. Na ich wkurzenie nałoży się wzrost cen wszystkiego, co ma cokolwiek wspólnego z prądem.
Obiecywane przez rząd rekompensaty dotyczą tylko bezpośrednich rachunków a nie np. cen usług komunalnych, chleba, najmu, etc., etc. Za rok odczuwalne też już będą dla obywatela efekty reformy sądownictwa (na wyrok czeka się coraz dłużej) i szkolnictwa wyższego (nikt tego nie ogarnia). A jeśli na to nałożą się jeszcze możliwe zdarzenia losowe: kolejny rok suszy, spowolnienie gospodarcze w Niemczech, efekty wojny handlowej prowadzonej przez USA, to faktycznie Grzegorzowi Schetynie pozostaje tylko czekać do wyborów. Fart zdaje się być coraz bardziej po jego stronie i nawet nie musi pomagać szczęściu. Choć tym razem może przeceniam syna pani Schetynowej?