Nie jest to dobry klimat do snucia refleksji wybiegających w przyszłość, a tym bardziej do wskazywania spraw, które politycy powinni podjąć niezależnie od najbardziej nawet ostrych podziałów partyjnych. Ale fiasko prac obecnego parlamentu wynika nie tylko z błędów czy małości konkretnych polityków. Bez zmierzenia się z pewnymi problemami natury strukturalno-instytucjonalnej każdy następny rząd będzie grzęznąć w ogólnej niemożności. Jako memento dla przyszłych parlamentarzystów wskażmy na parę najważniejszych kwestii.

Kto rządzi Polską

Obowiązująca od 10 lat konstytucja pod wieloma względami usprawniła państwo. Jednak niektóre z jej ważnych rozstrzygnięć nie sprawdziły się zupełnie (nie da się np. ratować Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, to instytucja doszczętnie skompromitowana), a inne wymagają poważnych korekt. Sprawa zupełnie podstawowa to model władzy. Musimy podjąć decyzję, kto rządzi Polską: prezydent czy premier?

Twórcy ustawy zasadniczej podjęli próbę zrównoważenia ich kompetencji. Większość ważnych spraw pozostawiono w gestii rządu, z drugiej jednak strony prezydent posiada niezwykle mocny mandat, bo wybierany jest w wyborach powszechnych, dysponuje też trudnym do obalenia prawem weta. W praktyce system ten zupełnie się nie sprawdza (chyba że prezydent i premier są bliźniakami, ale tego rozwiązania nie polecam ani w perspektywie doraźnej, ani ustrojowej). Zamiast równowagi mamy wzajemne blokowanie się organów władzy. Dotyczy to zwłaszcza okresów, w których prezydent reprezentuje inny obóz polityczny niż parlamentarna większość. Kohabitacja sprowadza się do tego, że prezydent może skutecznie wsadzać rządowi kij w szprychy, sam zarazem dysponując nikłymi narzędziami realizacji własnych celów politycznych. Nikomu nie trzeba tłumaczyć, jak to wpływa na sprawność rządzenia państwem.

Osiągnięcie szerokiej zgody co do konstytucyjnego podziału władzy wydaje się dzisiaj niemożliwe. Z jednej strony Polakom podoba się to, że bezpośrednio decydują, kto jest głową państwa, a uprawnienia wyłonionego tą drogą prezydenta nie mogą się przecież ograniczać do przecinania wstęg czy reprezentowania kraju za granicą. Z drugiej strony zmiana systemu na prezydencki nie ma zakorzenienia w polskiej tradycji, przede wszystkim zaś oznaczałaby radykalne uszczuplenie uprawnień parlamentu, na co nie będzie chciała przystać większość klasy politycznej.

Gdyby w obecnej kadencji parlamentu relacje między rządem a opozycją nie układały się wedle logiki zimnowojennej, być może pojawiłby się cień szansy na wyjście z ustrojowego pata w kierunku systemu prezydenckiego (który uważam za gorszy od kanclerskiego, ale najgorsze jest zachowywanie status quo). Każda bowiem z trzech liczących się partii - PiS, PO i SLD - za nadrzędny cel stawia sobie zwycięstwo w wyścigu o Belweder. Przy klimacie, jaki obecnie panuje na scenie politycznej, jakakolwiek współpraca w tej dziedzinie jest wykluczona. Pozostaniemy więc uwięzieni w klinczu złej konstytucji aż do czasu, gdy przy okazji któregoś z kryzysów politycznych Polacy dojdą do wniosku, że tak dalej nie idzie wytrzymać.

Jak wyłonić większość

Skoro każdy kolejny rząd skazany jest na złe relacje z prezydentem (nawet gdy pochodzi on z tej samej partii, co dobrze zilustrowały relacje między Aleksandrem Kwaśniewskim a Leszkiem Millerem czy między obecnym prezydentem a Kazimierzem Marcinkiewiczem), to przynajmniej powinniśmy zadbać o jego wewnętrzną spójność. Tę zaś osiągnąć można tylko w przypadku rządu jednopartyjnego. Przy niskiej w Polsce kulturze politycznej koalicje rządowe targane są nieprzezwyciężalnymi konfliktami, a każda z partii ma pokusę traktowania pozostałych jako "przystawek".

Obowiązująca ordynacja wyborcza czyni wyłonienie większościowego rządu niemal niemożliwym. To jedno z najkosztowniejszych głupstw, jakie sobie zafundowaliśmy, porównywalne chyba tylko z liberum veto. Niestety, proporcjonalny charakter wyborów zapisany został w konstytucji, co bardzo utrudnia zracjonalizowanie ordynacji. Postulowanie przez PO systemu jednomandatowego (skądinąd też obarczonego poważnymi wadami) jest w tej sytuacji wołaniem na puszczy. Ale w ramach konstytucyjnej zasady proporcjonalności możliwe są bardzo rozmaite rozwiązania. Wydaje się np. że mieści się w niej wysuwana przez PiS ordynacja mieszana. Gdyby poddać tę propozycję kilku poprawkom, które postulują eksperci (np. Jarosław Flis), wyraźnie zwiększyłoby to szanse na stabilny rząd.

Reklama

Niestety, i pod tym względem ostatnie dwa lata zostały zmarnowane. Nic nie wyszło z podjętej przez grupkę senatorów inicjatywy opracowania nowej ordynacji ponad podziałami partyjnymi. Kłopot z ordynacją bierze się po części stąd, że w określonej sytuacji politycznej takie bądź inne rozwiązanie sprzyja jednej bądź innej partii. Aby uwolnić się od zarzutu ustawiania ordynacji pod konkretne ugrupowanie, należy albo zmienić ją na samym początku nowej kadencji, albo wprowadzić zasadę, że obowiązywać ona będzie nie od najbliższych, a od następnych wyborów. Co prawda, to ostatnie rozwiązanie przedłużałoby okres polskiej "smuty", ale przynajmniej wyznaczałoby kres chaosowi na scenie partyjnej.

Jak egzekwować sprawiedliwość

Przez poprzednich kilkanaście lat ogromna większość Polaków miała poczucie bezbronności wobec bezprawia, bezkarności przestępców, nieudolności organów ścigania, bezwładu sądów, wszechogarniającej korupcji i faktycznej nierówności wobec prawa. Właśnie to poczucie zapewniło w roku 2005 zwycięstwo PiS i to ono sprawia, że mimo niezliczonych błędów ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego nadal cieszy się ono poparciem jednej czwartej wyborców. Nie przypadkiem takie instytucje jak CBA czy sądy 24-godzinne uważane są przez zwykłych Polaków za potrzebne. Nic tu nie pomoże zżymanie się profesorów prawa, bo na ogół to nie oni są ofiarami chuligańskiej przemocy na blokowiskach i to nie ich w nieskończoność zbywają urzędnicy odpowiedzialni za załatwienie prostych spraw.

Z drugiej strony metody stosowane przez ministra Ziobrę budzą uzasadnione obawy, że aparat sprawiedliwości służy dopiero w drugiej kolejności do łapania przestępców, a jego głównym zadaniem jest zwalczanie opozycji. Zapewne dopiero wyłoniona przez następny Sejm komisja śledcza wyjaśni, ile prawdy kryje się za tymi obawami. Już teraz jednak przesądzone mi się wydaje, że łączenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego jest nie do utrzymania, tak samo jak ściślejszej kontroli parlamentu musi być poddana działalność CBA.

Ponad konfliktami partyjnymi wypracować trzeba jakiś model funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości, który rozproszy obawy, że żyjemy w państwie policyjnym, ale zarazem uniknie pułapki powrotu do „imposybilizmu prawnego”, czyli patrzenia przez palce na działania stojących ponad prawem oligarchów, skorumpowanych urzędników czy polityków.

Jak być suwerennym

Przystąpienie Polski do NATO czy UE daje nam uzasadnione poczucie dumy i bezpieczeństwa. Ale procesy integracji czy globalizacji, a na drugim biegunie - odrodzenie się rosyjskiego imperializmu czy rozwój międzynarodowego terroryzmu i przestępczości nie pozwalają uchylić pytania o sens polskiej suwerenności i o narzędzia zapewnienia nam realnej podmiotowości. Myślę, że zwykli Polacy wyczuwają to o wiele lepiej niż znaczna część elit politycznych i opiniotwórczych. To dlatego sondaże opinii publicznej pokazują duże poparcie dla twardej retoryki braci Kaczyńskich w relacjach z naszymi europejskimi partnerami, dla polityki historycznej czy nawet dla niedawnej, wydawałoby się anachronicznej, defilady wojskowej.

Można słusznie wskazywać, że obecny rząd żeruje na polskich resentymentach i kompleksach, że przy twardej retoryce bywa wręcz przeciwskuteczny, gdy przychodzi do realnych działań na arenie międzynarodowej (czego jaskrawym przejawem była kompletna plajta niedawnych rokowań w Brukseli). Rozumie też argumenty tych, którzy podkreślają, że dostosowanie się do wymogów unijnych podniesie polskie standardy prawa, gospodarki i polityki.

Nie warto szermować epitetami w rodzaju "partia białej flagi". Nie wolno też tracić z oczu realnych zagrożeń, które mogą zepchnąć nas do drugiego szeregu państw europejskich lub uczynić biernym przedmiotem rosyjsko-niemieckich negocjacji. Po wejściu do NATO i UE polska polityka zagraniczna potrzebuje zdefiniowania nowych celów strategicznych i zbudowania wokół nich konsensu głównych partii.

Kto zagraża demokracji

Zwolennicy PiS odpowiedzą jednoznacznie: układ. Duża część spośród przeciwników rządzącej partii skłoni się do odpowiedzi równie prostej, tyle że odwrotnej: Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro.

Przestrzegam przed lekceważeniem którejkolwiek z tych odpowiedzi. Jeżeli polityk tak wyważony jak Kazimierz Marcinkiewicz ujawnia, że w czasach gdy był premierem, któraś z ważnych osobistości obozu rządzącego nakłaniała szefa ABW, by poddał go bezprawnej inwigilacji, to znaczy, że liderzy PiS w swej żarliwej determinacji, by walczyć z układem, mogli przekroczyć granice prawa i naprawdę zacząć budować zalążki państwa policyjnego. Dlatego rewelacje Janusza Kaczmarka muszą być dokładnie zbadane przez komisję śledczą.

Z drugiej jednak strony Kaczmarek naprawdę spotkał się z Krauzem. Pewnie nigdy nie dowiemy się, jakie informacje mu przekazywał lub jakie polecenia odbierał. Ale jeśli chcemy zapobiec temu, by polska demokracja stała się wydmuszką, musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby ważne dla Polski decyzje zapadały w gabinetach wyłonionych w wyborach i poddanych demokratycznej kontroli polityków, a nie na 40. piętrze Marriotta czy w innych podobnych miejscach. Po dwu latach przebywania w parlamencie mam głębokie przekonanie, którym chcę się podzielić, póki mam taką możliwość.

W Polsce istnieje sieć nieformalnych powiązań części biznesu, polityków, mediów, urzędników i dawnych służb komunistycznych. Naprzeciwko tej zróżnicowanej, częściowo współpracującej ze sobą, a częściowo rywalizującej oligarchii, która jest właścicielem znacznej części Polski, stają słabe struktury państwowe i nieskorumpowana, ale skonfliktowana wewnętrznie część klasy politycznej skupiona głównie w partiach centroprawicowych.

Nieocenioną rolę w przeciwdziałaniu oligarchizacji polskiej demokracji odgrywają niezależne media i elity opiniotwórcze. Powoli wyłania się nowa klasa średnia – młodzi przedsiębiorcy, którzy nie chcą uczestniczyć w korupcyjnych praktykach, a zarazem mają świadomość, że bez uczciwej konkurencji, wolnego rynku, jasnych procedur, transparentności na styku państwo - biznes nie będą mieli szans rozwijać swoich firm.

Z dala od korytarzy Mariotta

Dwa lata temu porzuciłem wygodną wieżę z kości słoniowej, żeby zająć się polityką. Wierzyłem, że w trakcie tej kadencji uda się wiele spraw w Polsce naprawić. Nie udało się prawie nic, a standardy polityczne uległy dalszej degrengoladzie. Mimo to nie żałuję decyzji sprzed dwu lat. Dużo nauczyłem się o Polsce. Poznałem w polityce wielu wspaniałych ludzi.

Ale miałem też przez te dwa lata poczucie, że i ja, i oni jesteśmy przeraźliwie samotni. Często na ulicy zdarza mi się, że zaczepiają mnie nieznane osoby, by wyrazić swoje uznanie. Ale gdy przychodzi do działania, gdy trzeba poświęcić czas albo się komuś narazić, zostaję sam z garstką młodych przyjaciół. Myślę, że to dość powszechne doświadczenie polityków w Polsce i że wyjaśnia ono, skąd wśród nich tyle zgorzkniałych twarzy.

Zawsze będą jakieś oligarchie, jacyś skorumpowani urzędnicy, jacyś ministrowie zbierający haki na oponentów albo błąkający się po ostatnich piętrach luksusowych hoteli. Ale prawdziwym zagrożeniem dla polskiej demokracji jest bierność obywateli. I ostatecznie to miliony zwykłych Polaków będą musiały odpowiedzieć sobie, czy chcą być wolnymi ludźmi w wolnej Polsce.