Weźmy taką reformę polskiego systemu oświaty. W tym roku stuknęło dwudziestolecie jej nieustannego trwania. Co nauczyciele obchodzą bardzo hucznie - strajkiem powszechnym. Zainteresowani nim są wszyscy, włącznie z rządem i czekającymi na trzynastkę emerytami. Tych ostatnich, w ramach rewanżu za brak godziwych podwyżek, nauczyciele ukarali przekazaniem obowiązku codziennej opieki nad dziećmi.
I tak wchodzimy w trzecią dekadę nieustannego mieszania herbaty, której nigdy nie posłodzono. Acz najbardziej w tym absurdzie fascynuje fakt, że drogi do faktycznego poprawienia jakości edukacji publicznej w Polsce nie mają w sobie niczego tajemniczego.
Po pierwsze należałoby zadbać, żeby klasy szkolne liczyły w okolicach 20 dzieci, a najlepiej trochę mniej. Podobnie stłoczenie w jednym budynku ponad tysiąca dzieciaków uznane zostało za sadyzm nie do przyjęcia. Wydawać by się mogło, iż to nic trudnego. Przecież we wrześniu 2000 r. GUS doliczył się we wszystkich szkołach w Polsce 7,4 mln uczniów. We wrześniu 2017 r. już tylko 4,9 mln. Z powodu ogromnej zapaście demograficznej ubyło w Polsce przed dwie dekady ok. 30 proc. dzieci. Co w tym momencie się robi? Ano scala i komasuje. Dziś szkoły, w których kotłuje się codziennie ponad tysiąc dzieciaków nie są czymś niezwykły, podobnie jak klasy liczące ponad 30 uczniów.
Trzymane w takich warunkach zwierzęta laboratoryjne miewają ataki agresji i przegryzają współtowarzyszom niedoli gardła, lub wpadają w katatonię. Gdy im się daje dostęp do alkoholu lub narkotyków wolą na zawsze pozostać w odmiennym stanie świadomości. Tymczasem polskie dzieci dają radę i już to powinno być powodem ogólnonarodowej dumy.
Dzięki scaleniom i komasacjom, o ile na powszechną edukację szło dwadzieścia lat temu 4 proc PKB, teraz udało się to zredukować do 3,5 proc. Ten sukces stał się możliwy za sprawą systemu finansowania szkół, stworzonego podczas reformy przeprowadzonej przez AWS. Jest on tak skonstruowany, że gminom opłaca się scalać i komasować, a najlepiej likwidować. Jeśli tego nie robią, narażają się na spore wydatki.
Oczywiście czasami burmistrzami i prezydentami miast zostają wariaci uważający, iż edukacja młodzieży to najlepsza inwestycja w przyszłość ich małych ojczyzn oraz całego kraju. Zdolni są oni nawet do działania na szkodę budżetu gminy, ładując fundusze w szkolnictwo, zamiast postawić kolejny aquapark. Zwykle jednak pod koniec pierwszej kadencji, jeśli chcąc się utrzymać na urzędzie, oświatowe szaleństwo mija im definitywnie. Rząd Prawa i Sprawiedliwości, po dojściu do władzy w tym względzie niczego nie zmienił, bo i tego nie obiecywał. Obietnica brzmiała "zlikwidujemy gimnazja". Wprawdzie to ilu letnia jest podstawówka oraz czy istnieją gimnazja, nie wpływa znacząco na jakość edukacji młodzieży, lecz ów fakt nie ma znaczenia. Ważne było takie mieszanie herbaty, żeby wyborca zobaczył, jak bardzo nowy obóz władzy jest słowny. No i git!
Tymczasem na jakość nauczania, poza pogłowiem dzieci na metr kwadratowy szkoły, wpływają równie mocno przemyślane podstawy programowe. Te akurat minister Anna Zalewska przygotowywała dosłownie w biegu, powierzając zadanie anonimowym osobom, które do dziś wolą pozostawać w ukryciu. Patrząc na rezultaty ich wysiłków ta postawa nie dziwi. Acz można nabrać podejrzeń, iż wielu z tych nieszczęśników musiało pracować pod przymusem. Być może grożono im nawet, że jeśli podstawy programowej nie przygotują, to za karę będą musieli uczyć w szkole.
Jednak nawet najgorszy program nauczania może się zamienić w wartościowy materiał pomocniczy, jeśli weźmie go w swe ręce, pracująca z pełnym zaangażowaniem, dobrze przygotowana do swego zawodu, kadra nauczycielska. W PRL obowiązywała w państwowych przedsiębiorstwach niezmienna zasada – wy udajecie, że płacicie, a my udajemy, że pracujemy. Znakomicie przyjęła się ona w szkołach III RP.
Receptą na to miał być system awansu zawodowego, wdrożony podczas reformy w 1999 r. Jego istotę stanowi gromadzenie setek stron, gęsto zadrukowanych kartek papieru. Zaświadczają one, że nauczyciel się doskonali dzięki kursom, programom współpracy, dodatkowym studiom, etc. Do tego dochodząc setki kartek ankiet lub opisowych ocen uczniów. Na koniec w kolejce czekają jeszcze sprawdziany i prace podopieczny. Belfer pisze, wypełnia, uzupełnia, kompletuje, ewoluuje.
Jeśli się do tego przykłada, to czas na odpoczynek ma jedynie podczas prowadzenia lekcji. Nad wszystkim tym unosi się całkowity brak sensu. Przepełnione szkoły, bezrozumne programy, marne płace oraz bezsensowne reformy sprawiają, iż gdy tylko spada w Polsce bezrobocie natychmiast zaczyna się selekcja negatywna. Osobom z wykształceniem pedagogicznym zaraz po studiach (jeśli mają wybór), nigdy nie przyjdzie do głowy, że mogłyby pracować w szkole. No chyba, że czują swe wielkie ku temu powołanie.
Jednak wówczas można podejrzewać u nich daleko posunięty masochizm i przed rozpoczęciem pracy z dziećmi należałoby zafundować im psychoterapię. Inną formę terapii warto by zaaplikować osobom z rządu i licznym komentatorom, którzy panaceum na wszystkie bolączki szkolnictwa widzą w zmianie Karty Nauczyciela. Tak, by powiększyć obowiązkowe pensum o kilka godzin. Ich zdaniem, jeśli nauczyciel zamiast 18 lekcji poprowadzi w tygodniu 24 lub więcej natychmiast poziom wiedzy uczniów się podniesie. Terapia polegałby na przeprowadzeniu trzy dni pod rządu siedmiu lekcji. Przy czym nie wolno byłoby odwalić chały, lecz zrobić to z pełnym zaangażowaniem. Czyli wejść do klasy liczącej tak z 32 uczniów, odpytać kilka osób, przeprowadzić porządną rekapitulację z poprzedniej lekcji, podać nowy materiał i zmusić dzieci do zrobienia notatki. Jednocześnie postarać się utrzymać uwagę słuchaczy oraz dyscyplinę. Po czym w domu przygotować do kolejnego dnia pracy i poprawić sprawdziany.
Trzeci dzień terapii zwieńczyłby mały test, przeprowadzony na jej uczestniku. Musiałby odpowiedzieć na kilka prostych pytań: jak się nazywa, jak nazywają się jego rodzice, adres zamieszania, itd. Gdyby go nie zadał, musiałby podpisać oświadczenie, iż zrozumiał, że podniesienie pensum bez zmiany systemu finansowania szkół, powodującego ich przeludnienie, systemu oceny pracy nauczycieli i kryteriów awansu zawodowego, a także wysokości zarobków jedyne co da, to tylko nasilenie się selekcji negatywnej. I w końcu uczyć polskie dzieci w szkołach publicznych będą chcieli jedynie analfabeci oraz być może gastarbeiterzy z Ukrainy.
Acz egzaminy gimnazjalne w tym tygodniu pokazały, że zawsze można sobie z tym jakoś poradzić. Kuratoria i gminy przy wsparciu MEN mogą przecież rzucać do placówek edukacyjnych wszystkich, posiadających papier, iż kiedyś mieli, jakieś uprawnienia pedagogiczne. Czyli: strażaków, policjantów, zakonników, leśniczych, emerytów, przypadkowo złapanych na ulicy przechodniów, którzy nie zdążyli uciec, itp. Grunt to chcieć. No, a w klasach da się skomasować i po 60 dzieci.
Polskie dziecko przetrwa każdą reformę. Gdyby na dokładkę przy szkołach stworzyć hodowle krów i świń, wówczas da się zapewnić tym placówkom finansowanie z funduszy unijnych. Na dopłatę do świni przypadałby koszt ucznia, a kilka krów załatwiało problem z pensją nauczyciela plus gwarantowało premię w postaci darmowego mleka. Szkoda tylko, że Anna Zalewska wkrótce ewakuuje się do Brukseli, bo lepszego ministra edukacji na przeprowadzenie takiej reformy systemu oświatowego może już nie udać się znaleźć.