Mamy do czynienia ze zbyt dużymi emocjami, zbyt wieloma zaszłościami, by można było sądzić, że przejęcie przez lidera PO władzy zmieni cokolwiek w relacjach w politycznym trójkącie: Tusk - Kaczyńscy. Gdyby było to możliwe, powyborcza wojna PO z PiS zakończyłaby się wiosną 2006 roku, a nie trwała niemal całe ostatnie dwa lata.
Zadania stojące przed Polską, pragnienie chwili oddechu od tej zimnej wojny domowej, charaktery przewodniczącego PO oraz Lecha i Jarosława Kaczyńskich były po wyborach 2005 roku niemal dokładnie takie same jak dzisiaj. A jednak zasada obowiązująca obie strony brzmiała: ani kroku w tył! Ani chwili przerwy w artyleryjskiej nawale. Cokolwiek się działo, czy to sukces wspaniałego wzrostu polskiej gospodarki i spadek bezrobocia czy porażka w postaci 2-milionowej emigracji młodych ludzi, nie połączyły ich ani na chwilę. Nawet wielkie zwycięstwo i wyzwanie w postaci szansy organizacji Euro 2012 nic tu nie zmieniły.
Język stawał się coraz agresywniejszy, wzajemne zarzuty coraz bardziej absurdalne. Dlatego wystarczy, że teraz przypomnimy sobie momenty najgorętszych starć byłego premiera Jerzego Buzka z byłym prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, czy "szorstką przyjaźń" Leszka Millera z tym samym prezydentem. Jeśli podniesiemy to do kwadratu, możemy zobaczyć, jak to będzie wyglądało. Ta wojna nie będzie zimna, ale gorąca. Bo premier Buzek dość szybko pogodził się z tym, że dysponuje zaledwie kawałkiem władzy, a Leszek Miller jednak pamiętał, że Kwaśniewski jest z tego samego co on obozu. Pewnych granic nigdy więc nie przekroczyli. Tym razem będzie inaczej. A przecież na horyzoncie są jeszcze wybory prezydenckie 2010 roku, w których zetrą się pewnie Donald Tusk z Lechem Kaczyńskim albo - czego nie wykluczam - z Jarosławem Kaczyńskim.
Do łask wróci dawno nie czytany rozdział piąty Konstytucji - zawierający opis roli i uprawnień prezydenta RP. Opis bardzo nieprecyzyjny, gdy chodzi na przykład o politykę zagraniczną, gdzie głowa państwa występuje z jednej strony jako "reprezentant państwa w stosunkach zewnętrznych", a z drugiej "w zakresie polityki zagranicznej współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem". Na miejscu konstytucjonalistów już pogłębiałbym wiedzę na temat znaczenia słowa "współdziała"!
Z kolei w obszarze obrony i wojskowości prezydent "jest najwyższym zwierzchnikiem Sił Zbrojnych Rzeczpospolitej", ale sprawuje to zwierzchnictwo "za pośrednictwem Ministra Obrony Narodowej". I znowu - co to znaczy "za pośrednictwem"?
A przecież jest w uchwalonej w 1997 roku konstytucji wiele takich pułapek - od niejasnych stwierdzeń rzeczywiście sugerujących możliwość niewskazania przez prezydenta premiera tuż po wyborach po prawo prezydenta do zwoływania Rady Gabinetowej - a więc posiedzenia rządu pod jego kierownictwem. Myślę, że Lech i Jarosław Kaczyńscy, obaj prawnicy, znają te wszystkie zapisy na pamięć i nieraz z nich skorzystają. Kto wie, czy po dwóch latach sprawowania władzy premier Tusk nie ogłosi: z taką konstytucją nie da się rządzić! Ale przecież tak naprawdę nie w konstytucji problem, ale w osobie politycznego przeciwnika. Nieprzypadkowo jeszcze przed wyborami premier Kaczyński ostrzegał, że premier Tusk oznacza ostry konflikt z prezydentem i kres marzeń o spokoju. I równie nieprzypadkowo Lech Kaczyński zwleka z życzeniami dla zwycięzcy wyborów. Odczytuję to zachowanie jako jasny komunikat do Donalda Tuska: "jeśli myślisz, że cokolwiek muszę, bo nakazuje mi to obyczaj, to się mylisz. Wcisnę się w każdą szczelinę i wykorzystam każdy Twój błąd. Bój się Donaldzie."
Dla polityka, który obejmuje urząd premiera, to poważne wyzwanie. Ale również szansa. Bo nawet uczestnicząc w ostrym konflikcie przez ostatnie dwa lata, Tusk potrafił budować wizerunek tego spokojniejszego, bardziej umiarkowanego. Od najbardziej brutalnych zarzutów i mocnych słów miał pomocników, osobiście, zwłaszcza pod koniec kampanii, unikał agresji. To niewątpliwie jeden z elementów jego sukcesu jakim było 209 mandatów w Sejmie zdobytych przez PO.
Dlatego sądzę, że jak długo się da, będzie uciekał przed starciem. Rzecz w tym, że lider opozycji może uchylić się od polemiki. Urzędujący premier walczący o podpis prezydenta na ustawach, nominacja dla wskazanych przez siebie ludzi nie ma na to szans. Prędzej czy później Tusk będzie musiał zmierzyć się z prezydentem. Tu także prędzej czy później górę weźmie instynkt wojownika.
Droga, jaką obaj politycy przeszli do tego momentu, jest długa. Jeszcze kilka lat temu mówili sobie po imieniu, jeszcze dekadę wcześniej byli w Sopocie niemal sąsiadami, których domy oddalone były od siebie o kilka minut uroczego spaceru.
Nie potrafię powiedzieć, który wygra to starcie. Na pewno nie będzie to dobre dla Polski. Kolejny raz grozi nam ciągła awantura, klincz i niemoc. A po trzech latach znowu pewnie nie będziemy mogli powiedzieć, kto zaczął, kto był brutalniejszy. Na szczęście połączy nas wizja sportowych emocji w czasie Euro 2012 - we Włoszech oczywiście.