Opór wobec kandydatury Sikorskiego staje się z każdym dniem coraz bardziej zadziwiający. Krążą jakieś niesprecyzowane aluzje o rzekomych bardzo poważnych powodach, dla których były minister obrony nie powinien dostać Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Ale na insynuacjach się kończy. I prezydent, i ustępujący premier stosują swoją ulubioną metodę: wiem straszne rzeczy, ale nie powiem, bo nie mogę. Przed takimi oskarżeniami nie ma się, rzecz jasna, jak bronić. Ilekroć słyszeliśmy podobny ton, niemal zawsze owe tajemne rewelacje okazywały się - by zacytować Jarosława Kaczyńskiego - zamokniętym kapiszonem. Albo zgoła nie pojawiały się wcale.

Kiedy już zaś coś w sprawie Sikorskiego wychodzi na jaw, okazuje się, że trudno robić mu z tego zarzut. Tak jest z powtarzaną do znudzenia legendą o tym, jakoby Sikorski chciał promować gen. Dukaczewskiego. Tak też się stało ze sprawą podróży do USA w 2005 roku. Okazało się, że zarzutem wobec byłego szefa MON ma być fakt, że postawił w końcu Amerykanom poważne żądania finansowe.

Część żalów pod adresem Sikorskiego można sobie wytłumaczyć kwestiami czysto osobistymi. Tak wyglądają ataki ze strony jego następcy w MON, Aleksandra Szczygły. Być może u ich podłoża leży jakiś kompleks, bo poziom emocji, jakie u Szczygły budzi poprzednik, nie daje się wytłumaczyć w racjonalny sposób. W każdym razie na pewno nie mieści się w ramach normalnej politycznej gry. Słowa o "zdrajcy" brzmią wręcz śmiesznie, ale też wiele mówią o mentalności samego Szczygły i jego politycznego środowiska, które ma tendencję do postrzegania wszystkich odstępców jako "zdrajców", do skrajnie emocjonalnych reakcji na normalne polityczne sytuacje i do używania najmocniejszych słów w sytuacjach absolutnie do tego nieodpowiednich.

Czy Sikorski ma na sumieniu faktycznie coś tak poważnego, że uzasadnia to tę niemal bezprecedensową kanonadę? Idę o zakład, że nie. To proste: gdyby coś takiego było, zostałoby wykorzystane już jakiś czas temu. Wyjaśnienie jest zapewne prostsze: nie są żadną tajemnicą kiepskie stosunki pomiędzy potencjalnym szefem MSZ a prezydentem Kaczyńskim. Lech Kaczyński w wielu sytuacjach pokazał, że nie umie oddzielić emocji od polityki. Pierwszym tego sygnałem była "afera kartoflowa", najnowszym - obrażenie się na Donalda Tuska, które szybko i zasłużenie stało się przedmiotem dowcipów.

Dla prezydenta sytuacja, gdy nie tylko musiałby wręczyć Sikorskiemu nominację, ale i potem z nim współpracować, byłaby zapewne sporym psychologicznym i ambicjonalnym problemem. Chodzi więc o to, aby ów problem zlikwidować.

Tyle że, paradoksalnie, działania ze strony Pałacu Prezydenckiego okazują się kontrproduktywne. Donald Tusk nie może już, bez utraty twarzy, nie powołać Radka Sikorskiego na ministra spraw zagranicznych. Można powiedzieć, że Lech i Jarosław Kaczyńscy na spółkę z Aleksandrem Szczygłą zaklepali to stanowisko dla Sikorskiego. Miejmy nadzieję, że będzie to miła odmiana po tragicznie słabej Annie Fotydze.