Po pierwsze, stanie się to na wniosek prezesa Narodowego Banku Polskiego Sławomira Skrzypka, ale nikt nie będzie miał najmniejszych nawet wątpliwości, że prezes sam tego nie wymyślił. Po raz kolejny zatem dowiemy się, że prezes tak ważnej dla gospodarki instytucji jak NBP, nie jest niezależny. Niby wielkim odkryciem to nie będzie, ale zawsze warto wiedzieć, że cud dorośnięcia do piastowanego ważnego stanowiska tym razem się nie zdarzył.

Reklama

Po drugie, ponownie zaczniemy zastanawiać się nad casusem profesor Zyty Gilowskiej. Jak to z nią właściwie jest? Sprawy osobiste, czyli - jak mówiła jeszcze kilka dni temu - choroba mamy oraz jej własne kłopoty kardiologiczne nie pozwalają jej wypełniać mandatu posła, ale nie przeszkadzają jej w objęciu stanowiska w EBOR? Przy czym pamiętać należy, że siedziba EBOR mieści się w Londynie, i praca w tym banku łączy się oczywiście z wielotygodniowym przebywaniem poza Lublinem, w którym jest - wymagająca opieki - mama pani profesor. Ale może czegoś nie wiem i może - czego oczywiście życzę z całego serca - mama już wyzdrowiała.

Po trzecie, dawni koledzy Kazimierza Marcinkiewicza oraz sam były premier będą mieli czarno na białym napisane, że jak się jest w Prawie i Sprawiedliwości, to trzeba sobie sprawić kilka kłódek i założyć na (za przeproszeniem) gębę. Ale znów, podobnie jak przy panu Sławomirze Skrzypku, nie jest to odkrycie fundamentalne. Przekonał się o tym nie tylko Kazimierz Marcinkiewicz, ale także Kazimierz Michał Ujazdowski, Paweł Zalewski, a nawet Ludwik Dorn.

Dla jasności dodam, że nie bronię Kazimierza Marcinkiewicza. Jego zeszłoroczna nominacja była dla mnie kabaretowa, bo pan premier ani nie znał się za dobrze na sprawach, którymi zajmuje się Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju, ani nawet nie mówił po angielsku. Posadę dostał z tak zwanej łachy, po przegranym boju o fotel prezydenta Warszawy. Ale odwoływanie go dzisiaj jest kabaretem do kwadratu. I na miejscu zarządzających EBOR-em byłbym zaniepokojony. Bank ten bowiem nie jest normalnym bankiem. To raczej organizacja finansowa, której zadaniem jest wspierać młode demokracje, zwłaszcza te, które wyłoniły się z dawnego ZSRR i z rozpadu Jugosławii. Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju ma tym krajom doradzać, a czasami inwestować na ich terenie. I robi to całkiem udanie, czego dowodem może być na przykład rozwój Bułgarii, kraju do niedawna będącego na obrzeżu Europy, a dziś członku Unii Europejskiej, czy Chorwacji, która powoli zaczyna spełniać wszystkie europejskie kryteria i zapewne wkrótce też dołączy do Unii.

To, co robi Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju, wpisuje się w idee Jerzego Giedroycia, który uważał, że fundamentem stabilności w Europie jest wzmacnianie demokracji na Ukrainie, Białorusi (chociaż tam na razie nie ma czego wzmacniać), i w ogóle na wschód od Polski. To jest wyzwanie nie tylko polityczne, ale i cywilizacyjne, daleko wykraczające poza nasze krajowe sprzeczki i awanturki.

Dlatego - i tu po czwarte, ale najważniejsze - to, w jaki sposób traktujemy EBOR, więcej mówi o nas niż o tym banku. Przekonanie, że posada w Londynie jest przechowalnią dla emerytowanych polityków, jest kompromitacją. Polityków, nie banku.