Bo niezależnie od różnicy gestów i stylów, różnica interesów polskich i rosyjskich jest bardzo realna. Polska stara się politycznie opuścić ruchome piaski Europy Wschodniej i odrobinę bardziej zbliżyć się ku Zachodowi. Stać się bardziej realnym członkiem NATO. Takim, na którego terytorium są natowskie instalacje i natowscy żołnierze, a nie wyłącznie natowskie dokumenty z papierowymi gwarancjami. Z kolei Rosja realnie boi się wypchnięcia z Europy. Także przesunięcia w kierunku Moskwy natowskich żołnierzy i baz ani Putin, ani jego następca nie mogliby przedstawić Rosjanom jako swojego sukcesu.

Stąd bardzo realna różnica interesów, którą trzeba mieć przez cały czas na uwadze i rozgrywać bardzo delikatnie. Najlepiej po obu stronach. Udawanie przez Rosjan zimnej wojny w początkach XXI w. jest politycznym błędem. Zamiast rozmiękczyć Tuska zbudują atmosferę, w której polski premier nie będzie miał żadnego pola manewru.

Jednak i Sikorski nie musiał w barwnych metaforach opowiadać o rosyjskim szantażu i natowskich bazach. Nie powinien był tego robić, kiedy perspektywa amerykańskich czy natowskich baz w Polsce wcale się nie przybliża, a wizyta Tuska w Moskwie już za parę dni. Błędem było powtórzenie przy tej samej okazji, że Polska wprowadzi Ukrainę do NATO. Dzień później premier Tymoszenko stwierdziła - wyraźnie pod adresem Rosji - że polityczne i gospodarcze ustabilizowanie kraju jest dla niej priorytetem wobec członkostwa w NATO. Polski minister wyszedł więc na większego jastrzębia od "pomarańczowych".

Rosja jest od Polski silniejsza. Jedynym sposobem zaradzenia na tę nierównowagę jest ostrożne przesuwanie Polski krok po kroku w stronę Zachodu. Żeby ukryć nas i osłonić w Unii i NATO. Takie działania nie wymagają wcale sarmackiego grania Moskwie na nosie. Wręcz przeciwnie. Polska jako członek Unii i NATO wcale nie musi się od Rosji odwracać. Warto to powtarzać przy każdej okazji. Nawet gdyby Rosjanie udawali, że nie rozumieją.