"Żaden naród nie istnieje mocą tych cech, za które się go kocha po śmierci" - gdyby odnieść te słowa angielskiego poety George’a Mereditha, opisujące sprzeczność między urodą polityki a skutecznością do polskiej teraźniejszości, można by wyprowadzić dwie skrajnie przeciwstawne interpretacje. Obchodzący sto dni swojego urzędowania na stanowisku premiera Donald Tusk mógłby powiedzieć, że właśnie w zgodzie z przykazaniem politycznego realizmu Mereditha wyrzeka się wszelkiego wizjonerstwa, wielkich ambicji, efektownych reform, koncentrując się na "maratonie małych kroków".
Ale równie dobrze można by powiedzieć, że Tusk przedkłada podobanie się nad uprawianie prawdziwej polityki, która nieuchronnie pociągałaby za sobą ryzyko narażenia się jakiejś grupie wyborców. Tusk stale usprawiedliwia swoje (nie)działanie pierwszą z zaproponowanych interpretacji, powodując tym samym, że prawdziwa staje się druga.
Szef Platformy obrał i jeszcze konsekwentniej wcielił w życie model premierowania Kazimierza Marcinkiewicza, który nic specjalnego jako premier ani nie osiągnął, ani nie przedsięwziął i z niczym konkretnym (a więc także złym) się nie kojarzy, w efekcie jest "kochany po swojej śmierci" i wybierany przez Polaków w ankietach na najlepszego premiera w najnowszej historii Polski.
Ekipa Tuska nie uchwala ustaw, nie proponuje prawdziwych reform, jeśli już wychodzi z jakimś pomysłem, to zgłasza go z wahaniem i ustępuje natychmiast po napotkaniu pierwszego oporu. Aż trudno uwierzyć, ale tak było niemal ze wszystkimi po kolei inicjatywami rządu: od pomysłu likwidacji abonamentu i projektu nowej ustawy medialnej przez reformę i zmiany kierownictwa CBA, sprawę refundacji in vitro, kwestię religii na maturze po nawet - ostatnio - uznanie niepodległości Kosowa. Rząd, który ma wielką popularność, nie rządzi w obawie, że straci tę popularność. I taka metoda długo może przynosić spodziewany efekt, a im dłużej tak będzie, tym większe zaskoczenie spotka ekipę Tuska, gdy pojawi się moment próby.
Przypomnijmy sobie. Im dłużej trwał rząd Jarosława Kaczyńskiego, tym bardziej się wszyscy dziwili, że następujące jedna za drugą wpadki, afery, skandale nie wpływają na dobre notowania rządzącej partii. PiS stale się kompromitowało i niezmiennie utrzymywało wysokie poparcie w sondażach. Obecnie choć coraz trudniej uwierzyć, że rząd Donalda Tuska ma jakiś plan, który przyniesie pozytywne efekty (nie mówiąc już o obiecanych cudach, "radykalnych podwyżkach" itp.), sondaże dają Platformie niesłabnące rekordowe poparcie. Już ta analogia między sprzecznościami charakterystycznymi dla obu wymienionych rządów powinna drugiemu podpowiadać, że może spotkać go taka sama niespodzianka, jak ta, która spotkała ten pierwszy. Niewiele ponad sto dni minęło bowiem od czasu, gdy PO kojarzyła się głównie z porażkami, brakiem charakteru, przebojowości, inicjatywności - gdy wypadała tak blado przy mającym znacznie silniejszą wolę mocy PiS.
Czas już chyba ogłosić koniec budowy dwubiegunowego systemu politycznego w Polsce. Mamy dwie doskonale dzielące między siebie scenę polityczną formacje. Są to: anty-PiS i anty-PO. Niezagrożone w podzielonym społeczeństwie świetnie służą sobie nawzajem do uprawiania polityki strachu. Elektorat Kaczyńskich składa się z wyznawców, do których nie trafi zadawanie szyku przez Donalda Tuska, a jego "przywracanie normalności" to po prostu powrót układu. Podobnie wystraszeni wyborcy Platformy oczekiwali i oczekują od niej dziś przede wszystkim zagrodzenia PiS drogi do władzy. Zatem wystarczy być. Żeby nie było PiS. I tak Platforma zajmuje się głównie byciem. Oraz utrzymywaniem stałego napięcia w stosunkach z prezydentem, dzięki czemu przypomina swoim wyborcom, że licho nie śpi.
Z kolei prezydent może być usatysfakcjonowany, że choć przegrywa medialnie spór z rządem, to skutecznie paraliżuje jego poczynania. Platforma nie wysyła do Sejmu projektów ustaw, bo dla niej większość pozwalająca przegłosować ustawę wynosi 3/5, czyli tyle, ile potrzeba na odrzucenie automatycznego weta prezydenta. Skoro rząd nie ma pewności, że ustawa przejdzie, to nie ryzykuje porażki. Mógłby oczywiście efektownie przegrywać i obwiniać prezydenta o blokowanie reform, ale do tego trzeba mieć projekty reform. Że po stu dniach nie ma refom, nikt nie powinien się dziwić; że nie ma przekonujących planów reform, należy się dziwić; ale że może nie być ani tego, ani tego - należy się martwić o polską demokrację, która zablokowała się w miejscu, w jakim rządowi nie opłaca się rządzić, a opozycji nie opłaca się pokazywać od jakkolwiek konstruktywnej strony, bo nie tego oczekuje jej sfrustrowany wynikami transformacji elektorat.
Obie strony trwają w tej metakoalicji, "Świętym Przymierzu" polskiej polityki wzmacnianym dodatkowo wałem ochronnym w postaci systemu dotacji do partii politycznych i kształtu ordynacji wyborczej, który uniemożliwia konkurowanie z istniejącymi formacjami potencjalnym nowym siłom politycznym. Dziesiątki milionów złotych z naszych kieszeni partie wykorzystują niemal w całości na własną reklamę, utrwalając swoją dominację na scenie politycznej. Inaczej niż w Niemczech i innych nowocześniejszych krajach polskie partie nie mają obowiązku przeznaczania dotacji na realną pracę ekspercką, społeczną albo prawdziwe kształcenie kadr, które w Polsce ogranicza się do warsztatów medialnych. Działa tu znany z ekonomii rynku pracy model iniders-outsiders - ci, którzy się załapali na robotę w parlamencie, nie mają interesu w tym, żeby zmienić ten szkodliwy system, jaki daje gigantyczną ekonomiczną przewagę nad outsiderami. A brak realnej konkurencji politycznej niszczy jakość polskiej demokracji i skazuje ją na dryf.
Dlatego dużym pozytywnym zaskoczeniem jest pomysł sformułowany w PO, żeby zmienić system dotacji na możliwość odprowadzania przez każdego obywatela jednego procenta podatku na wybraną przez niego partię. Oczywiście PO reprezentująca interesy wielkiego i małego biznesu będzie zawsze uprzywilejowana w takim wariancie. Można uczynić go bardziej sprawiedliwym, wprowadzając górny pułap, ale raczej nie dla jednostkowej wpłaty, ale dla całości zbieranych w ten sposób pieniędzy (reszta szłaby do budżetu państwa albo do puli pieniędzy przeznaczanych na fundusze dla organizacji pozarządowych).
Tak czy inaczej trudno na razie mówić o stu dniach rządów Tuska. Mieliśmy raczej sto dni bez rządów Kaczyńskiego.