Koniunkturę, która pojawiła się wiosną 2007 i polegała na wykorzystaniu jednoczącego efektu rządów PiS. Efekt ten udało się jednak przejąć silniejszej i bardziej wiarygodnej Platformie. Dziś to ona jawi się jako główny przeciwnik lewicy.

Reklama

Wstępny rachunek polityczny - jaki przeprowadzili Wojciech Olejniczak i Grzegorz Napieralski - jest dość oczywisty. LiD okazał się koalicją jałową politycznie. Wspólna lista otrzymała w wyborach parlamentarnych 2007 o 350 tysięcy głosów mniej niż jej części składowe dwa lata wcześniej. Przy zwiększonej frekwencji wyborczej oznaczało to katastrofę. Wynik był niższy o 4 procent, a główne straty poniósł SLD, który musiał podzielić się mandatami z partią Borowskiego.

By jednak dowiedzieć, się że wsparty przez Kwaśniewskiego LiD okaże się formułą nieskuteczną, konieczny był wyborczy test. Jego podjęcie było możliwe dlatego, że obaj młodzi liderzy SLD są w istocie wychowankami szkoły skrajnego pragmatyzmu politycznego, wychowankami Millera i Kwaśniewskiego, Piechoty i Oleksego. Dlatego ich lewicowy zwrot pozostaje wiarygodny tylko jako "chwyt marketingowy". Chwyt - dodajmy to - bardzo ryzykowny.

Teza Bronisława Łagowskiego, że elementarnym warunkiem wiarygodności i popularności lewicy była ciągłość z obozem władzy PRL, zostaje zakwestionowana. Przeciwstawiono jej nadzieję na nową formułę opartą o "lewicowość autentyczną". Autentyczną, a zarazem - co nie mniej istotne - integralną. Uznano, że istnieje możliwość zbudowania formacji politycznej łączącej "niezadowolonych z transformacji", niedopłaconych pracowników budżetówki i tęczową koalicję homoseksualistów, feministek i ekologów.

Reklama

Taki projekt może okazać się równie niewykonalny jak wcześniejsze próby powołania intelektualnie spójnej prawicy - rynkowej, religijnej i konserwatywnej w politycznej metodzie. Przykład PiS, a także w jakimś stopniu LPR i Samoobrony, pokazał, że "niezadowoleni" ekonomicznie bywają często tradycjonaliści. Ludzie, którzy mogliby poprzeć lewicę plebejską, umiarkowanie antyklerykalną, ale pozbawioną haseł rewolucji obyczajowej. Z drugiej strony zwolennicy większego permisywizmu na razie chętnym okiem patrzą na odprężeniowe zachowania Platformy, która z oczywistych powodów jest ich partią ekonomicznego pierwszego wyboru.

Olejniczak i Napieralski będą zatem budować partię wolną od postkomunistycznego balastu - co zasługuje na pochwałę - ale także wolną od części "zadowolonych" wyborców, którzy na lewicę głosowali jedynie z peerelowskiego sentymentu. Będą zarazem realizować eksperyment, który dobrze wychodzi na kartce, ale w rzeczywistości wymagać będzie ogromnej pracy organizacyjnej i intelektualnej. Co więcej - uzyskanie wiarygodności na tej drodze może okazać się możliwe tylko za cenę kolejnej zmiany liderów i wskazania tych, którzy nie mają na swoim koncie "liberalnych flirtów".

Ryzyko to - jak można sądzić - podjęło wraz z Olejniczakiem i Napieralskim środowisko "Krytyki Politycznej". Z jego perspektywy będzie to zapewne bolesna i - nie do końca sprawiedliwa - polityczna weryfikacja ideowych projektów. O ile bowiem lewicowa krytyka może być skuteczna jako istotny głos w medialnej demokracji, to obarczona ciężarem walczącego o popularność i uczestniczącego w grze ugrupowania politycznego może łatwo ulec zdezawuowaniu i całkowitej relatywizacji.

Reklama

W tym tkwi zresztą pewien paradoks ideowego wpływu i politycznej skuteczności w demokracjach takich jak polska. Projekt zasadniczej zmiany ustrojowej i antykorupcyjnej korekty był najbardziej wpływowy przed dojściem do władzy PiS i PO. Wtedy, kiedy wymuszał efektywne zachowania jego przeciwników. W praktyce partii, które wypisały go na sztandarach, zamienił się w retoryczną mantrę.

Pod wpływem perswazji nowej lewicy zmurszałe struktury Sojuszu Lewicy Demokratycznej zgodziły się na zasadniczą przebudowę swojej formuły. Zgodziły się na to, by stać się rusztowaniem dla politycznego eksperymentu przypominającego raczej Zielonych 2004, czyli ostatnie polityczne wcielenie tęczowej lewicy niż partię Szmajdzińskiego i Iwińskiego. Co więcej, próba ta będzie nieuchronnie skazana na krytykę liberalnych reform epoki postkomunizmu, a zatem na krytykę poprzedniego wcielenia polskiej lewicy.

Zaprojektowana czerwono-tęczowa koalicja nie przypomina zatem, na szczęście, SdRP. O tym, czy uda się jej uniknąć losu Zielonych 2004, przekonamy się za dwa, może trzy lata. Pierwszym istotnym testem zmiany będzie zdolność zablokowania "starych" związanych z dawnym SLD kandydatów na prezydenta i wysunięcie jednego z dwóch młodych liderów, którzy w 2009 osiągną po raz pierwszy wymaganą przez konstytucję zdolność ubiegania się o ten urząd.