Mamy przecież ewidentne sukcesy: zatrudnienie zagranicznego trenera, zakwalifikowanie do Euro 2008 i przyznanie organizacji kolejnych mistrzostw. Trudno te sukcesy pogodzić z tym drugim, przestępczym porządkiem i serią czarnych klęsk, o których coraz głośniej. Jedno miesza się z drugim tak chaotycznie, że nie sposób sprawiedliwie rozsądzić, czy więcej jest zasług, czy przewin.

Reklama

Przestaję się więc dziwić Michałowi Listkiewiczowi, że trudno skłonić go do dymisji, skoro zewsząd wywierany jest tak ślepy i przemożny nacisk. Opór powstaje naturalnie. Przecież jeżeli sprawa jest prosta, to wystarczy postawić zarzuty, winnemu wytoczyć proces i skazać. Wobec Listkiewicza tak się nie dzieje, chociaż ponad setka piłkarskich działaczy już siedzi. Co więcej, wydaje się, że w tym oczekiwaniu dymisji dużą rolę gra mechanizm gombrowiczowskiej gęby. Twarze PZPN już się opatrzyły. Gęba przyrosła, a od gęby nie ma ucieczki. Opinia publiczna czeka, by gęby zmienić, a gęby tłumaczą, że nie ma na nie twardych dowodów. A wycofanie się byłoby przyznaniem się do winy. Trzeba i taki sposób myślenia zrozumieć, zwłaszcza że złe rzeczy dzieją się po obu stronach.

Przez cały weekend media pompowały wiadomość o zatrzymaniu prezesa mojego klubu - Cracovii. Podają, że nie chodzi o korupcję, ale wiadomo, że aura korupcyjna wisi. Podają, że zatrzymano go na lotnisku, ale nie podają, że nie uciekał, tylko wracał z Rzymu. A postawione zarzuty dotyczą nieścisłości w dokumentach. Facet jest zakuty w kajdanki i przesłuchiwany o 3. w nocy. O tym, że wypuścili go po kilku godzinach za kaucją - cisza. Za nieścisłości w dokumentach dotąd wzywano na rozmowę i złożenie wyjaśnień, ale wobec korupcyjnej histerii takie metody to już za mało. Polska jest przecież krajem, w którym nawet słuszne przedsięwzięcia przeradzają się w szaleństwo: rozliczenie z komunizmem przekształciło się w szaleństwo lustracyjne, a walka z korupcją w piłce prowadzi niektórych do postulatu, żeby futbol na ziemiach polskich zlikwidować do cna.

Mój głos, siłą rzeczy, jest głosem szczególnym, bo to głos stalinisty piłki nożnej. Stalinisty w takim sensie, że bardzo niechętnie przyjmuję do wiadomości jej wypaczenia ustrojowe. Tak kocham piłkę nożną, że wybieram wersję, że to wszystko źli doradcy i pojedyncze przypadki - żeby broń Boże nic mi nie psuło przyjemności oglądania piłki. A powiedzmy szczerze: widziałem w życiu kilkaset meczów, z czego co najmniej kilkanaście, a może kilkadziesiąt było sprzedanych. O kilku wiedziałem, bo było to widać gołym okiem. Ale w ramach mojej sportowej stalinowskiej świadomości ja nie chcę tej lustracji, nie chcę wiedzieć, które były oszukane, nie chcę rewidować moich emocji.

Reklama

Mam i tę gorzką świadomość, że w piłce nie tylko zawsze będzie się sprzedawać mecze, ale, że niektóre wręcz sprzedać trzeba. Jeżeli mała miejscowość - Mielec, Wronki - odżywa i dostaje skrzydeł, kiedy jej drużyna wchodzi do pierwszej ligi, nie wolno zrzucać jej z powrotem na mordę spadkiem do drugiej. Jeżeli jeden mecz ma zadecydować - powiem demagogicznie - o przyszłości tej miejscowości, to na wszelki wypadek trzeba go kupić.