Po sejmowych korytarzach hulają plotki na temat Rostowskiego. Politycy PiS i PO opowiadają, że po tym, jak został ministrem finansów, w resorcie zapanował niebywały bałagan. "Praca ministra wydaje się pełna chaosu, praktycznie nie wiadomo, jaki ma być kierunek działań" - twierdzi wiceprzewodnicząca sejmowej komisji finansów Aleksandra Natalii-Świat (PiS). Z ust prominentnego polityka PO padają zarzuty, że Rostowski jest tak bardzo oderwany od polskiej rzeczywistości, że wchodząc do ministerstwa, nie miał zielonego pojęcia o podziale administracyjnym kraju. "Nie wiedział, czym są budżety wojewódzkie, gminne i powiatowe" - przekonuje.
Takie wypowiedzi to element czarnego PR, do którego Rostowski nie zamierza się ustosunkowywać. Podkreśla jedno: "W sumie od 1989 roku pracowałem w Ministerstwie Finansów sześć lat i w momencie nominacji chyba znałem swój resort lepiej niż większość moich kolegów z rządu".
I dodaje, że tylko obecny szef MSZ Radosław Sikorski miał równie bogate doświadczenia w pracy rządowej, bo najpierw w gabinecie Jana Olszewskiego był wiceministrem obrony, a później w gabinecie Kazimierza Marcinkiewicza stanął na czele resortu obrony.
Przyjazń z Sikorskim
Nie tylko bogate doświadczenia łączą obu panów. Drogi Rostowskiego i Sikorskiego splatają się nieustannie od ponad 20 lat. "Poznałem go przypadkiem w połowie lat 80." - opowiada minister finansów. "Akurat przebywałem w Oxfordzie, gdzie trafiłem na debatę. Był tam m.in. Timothy Garton Ash, a obok taki młodziutki, czarujący blondyn Radek Sikorski. Na jej koniec dyskutanci chcieli przyjąć stanowisko, że nie trzeba się przeciwstawiać Rosji, jeśli ta chce cokolwiek robić w Europie Środkowej i Wschodniej. Oczywiście Timothy Garton Ash i Sikorski byli przeciwni temu. I wygrali".
Przyjaźń łączy Rostowskiego z Sikorskim do dziś. Ale nie tylko przyjaźń. Dwa lata temu Kazimierz Marcinkiewicz chciał mieć ich obu w swoim rządzie. Sikorski się zgodził i został ministrem obrony narodowej, Rostowski dostał propozycję objęcia teki ministra gospodarki. Nie podjął wówczas tego wyzwania. "Rozumiałem to. Pewnie gdybym zaproponował mu stanowisko ministra finansów, odpowiedź mogłaby być inna" - mówi Marcinkiewicz.
Rostowski odrzucił tamtą propozycję także z innego powodu. "Byłem akurat na wakacjach z rodziną, wracaliśmy autobusem z Sunion i wtedy zadzwonił Radek Sikorski. Zapytał, czy jestem gotów zostać ministrem gospodarki. Dodał, że na decyzję mam godzinę. Poprosiłem o trzy godziny. Po zastanowieniu i konsultacji z żoną doszedłem do wniosku, że to nie jest to stanowisko i to nie jest ten rząd" - opowiada minister finansów.
Dziś razem z Sikorskim jest w ekipie Donalda Tuska. Jego nazwisko jako potencjalnego ministra finansów pojawiło się po wygranych przez Platformę Obywatelską wyborach w 2007 roku. Obok niego na liście kandydatów byli m.in. Leszek Balcerowicz, Stefan Kawalec i Mirosław Gronicki. Rostowskiego rekomendował Tuskowi Jan Krzysztof Bielecki, były premier i były szef Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Bielecki doskonale znał go jako profesora ekonomii i specjalistę od transformacji w państwach postkomunistycznych, który doradzał mu, podobnie jak wcześniej doradzał prof. Leszkowi Balcerowiczowi. Znajomość z Bieleckim zacieśniła się kilka lat później, gdy były premier przeniósł się do Londynu, do pracy w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju. Dla ścisłego kręgu kierownictwa PO propozycja dla Rostowskiego nie była więc żadnym zaskoczeniem. Tusk rozmawiał z nim o objęciu teki ministra finansów kilka dni po wyborach. "To było w ambasadzie polskiej w Londynie, wtedy gdy pojechaliśmy do Wielkiej Brytanii, by dziękować Polakom za poparcie" - mówi wicepremier Grzegorz Schetyna.
Rostowski trzy dni zastanawiał się nad propozycją. "Z jednej strony to był zaszczyt, ale z drugiej obawa, czy podołam obowiązkom. Doskonale wiedziałem, że to, co się działo w ciągu minionych dwóch lat za czasów rządów PiS, było katastrofą" - mówi.
I znowu jego drogi krzyżują się z Sikorskim. W trakcie tworzenia rządu wobec obu panów Kancelaria Prezydenta zgłasza zastrzeżenia. Główna batalia toczy się wokół kandydata na ministra spraw zagranicznych, w cieniu rozgrywa się bój o Rostowskiego. Podobno to właśnie otoczenie prezydenta Lecha Kaczyńskiego doszukało się, że kandydat na ministra finansów, który urodził się i większość życia spędził w Anglii, nie ma obywatelska polskiego, nie ma numeru PESEL i NIP. Brak tych danych miał go skompromitować, bo cóż to za minister finansów, który nie płaci w Polsce podatków? Przez kilka dni media żyły tą sprawą. Nieoczekiwanie jednak dla samego Rostowskiego wszystko wyjaśniło się w dniu powołania nowego rządu. "To było bardzo ciekawe" - rozpoczyna opowieść minister. "Spośród wszystkich ministrów prezydent najdłużej rozmawiał ze mną. Powiedział wtedy do mnie: były wątpliwości co do tego, czy ma pan obywatelsko polskie, ale wczoraj po południu odnaleźliśmy akt nadania panu obywatelstwa podpisany przez mojego brata, który wówczas był ministrem stanu w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy. Powiedziałem wtedy: panie prezydencie, przyjmuję to jako znak, że współpraca między nami będzie układała się znakomicie".
Co do NIP media podawały wtedy nieprawdę. Rostowski od ponad roku na stałe mieszka w Polsce i ten numer miał. PESEL załatwił mu w ciągu kilku dni nowy szef MSWiA Grzegorz Schetyna. "Zresztą przy tej okazji udało się coś takiego załatwić także dla innych osób, które czekały w kolejce" - mówi wicepremier.
Jaka była jego pierwsza ministerialna decyzja? Tuż po przejęciu urzędu kazał zdjąć z galerii portretów byłych ministrów finansów zdjęcia członków komunistycznych rządów. "Już raz to kiedyś robiłem jako doradca ministra. Było to pod koniec roku 1990. Ale wtedy nie chciałem niszczyć mienia państwowego i portrety ministrów schowałem do szafki. Teraz kazałem je wywieźć do muzeum komunizmu w Kozłówce, żeby już więcej tu nie wróciły" - opowiada Rostowski. Podobno gdy to zobaczyła Zyta Gilowska, powiedziała do swojego następcy: "Szkoda, że ja na to nie wpadłam".
Jan, nie Jacek
Trzeba wreszcie wyjaśnić sprawę imion i nazwisk ministra finansów. We wszystkich oficjalnych dokumentach figuruje jako Jan Vincent-Rostowski. Ale swojego prawdziwego imienia minister nie używa. Dlaczego? "Jak byłem bardzo mały, to mi się pomyliło i myślałem, że Jacek jest zdrobnieniem od Jana. Nie podobało mi się moje imię w języku angielskim, bo brzmiało dziewczęco. Kazałem więc do siebie mówić Jacek. Moi rodzice byli tolerancyjni i uważali, że jak chcę być Jacek, to mogę być. I tak funkcjonuję do dziś".
Także jednego członu nazwiska - Vincent - minister nie używa. "Wuj zmienił nazwisko na Vincent, a ponieważ mój ojciec nie chciał, by wuj był zupełnie poza rodziną, więc do swojego nazwiska Rostowski dodał jego. Ale go w ogóle nie używał. Tylko raz, gdy napisał sztukę i wtedy opublikował ją pod nazwiskiem Vincent".
Ojciec obecnego ministra wyemigrował z Polski czasie II wojny światowej. Przez Węgry i Francję trafił do Wielkiej Brytanii. Był tłumaczem premiera na wychodźstwie Tomasza Arciszewskiego. Po wojnie został urzędnikiem brytyjskim. W połowie lat 50. wyjechał do brytyjskich kolonii. Był m.in. w Kenii, na Mauritiusie i gubernatorem na Seszelach. "Mam miłe wspomnienia z tego okresu" - opowiada minister. Po powrocie do Wielkiej Brytanii w 1969 roku ojciec Rostowskiego nadal pracował jako urzędnik. W tej roli negocjował przystąpienie Wielkiej Brytanii do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (dzisiejszej Unii Europejskiej).
Po raz pierwszy do Polski Rostowski przyjechał w 1976 roku. Miał wtedy 25 lat. Już na lotnisku przekonał się, na czym polega komunizm. Jako anegdotę opowiada swoje pierwsze spotkanie z funkcjonariuszem MO, który chciał ukarać go 200-złotowym mandatem za chodzenie po trawniku. "Patrzę pod nogi, a tam błotko. Mówię do milicjanta: Bardzo przepraszam, ale pierwszy raz przyjechałem do Polski i nie wiedziałem, że jak błotko jest otoczone kostką brukową, to jest to uznawane za trawnik. A on mi na to: To przez takich jak WY nie ma tu trawnika!".
Ta historia miała ciąg dalszy. Milicjant raz jeszcze chciał ukarać Rostowskiego mandatem. Zauważył bowiem, że ten przechodzi przez jezdnię nie po pasach. "I mówi mi, że nie ma kraju na świecie, gdzie wolno przechodzić nie na pasach. Więc mu odpowiedziałem: Strasznie przepraszam, ale muszę powiedzieć, że jest pan w błędzie, bo właśnie z takiego kraju przyjeżdżam" - wspomina Rostowski. Milicjanta to nie przekonało, kazał mu wrócić i przejść po pasach. "Powiedziałem mu, że jeśli mam wrócić to znowu złamię prawo, bo przejdę nie po pasach. A on mi na to: Nie szkodzi. Wtedy zrozumiałem istotę komunizmu".
Rostowski zatrzymywał się w Polsce u znajomych. „Polityka”, opisując tamte dni, przytoczyła anegdotę o tym, jak to dzisiejszy minister finansów wyjadał w nocy serki homogenizowane, które były przeznaczone na śniadanie dla dzieci gospodarzy. "To kiedyś była prawda, ale odwykłem od tego już dawno" - mówi dziś Rostowski. W ciągu trzech lat zrzucił 20 kilogramów. "To chyba moje największe osiągnięcie" - zdradza. Jakaś specjalna dieta? "M.Ż." - odpowiada, a każdy, kto ma problemy z nadwagą, doskonale wie, co znaczy ten skrót. Do dziś Rostowski się kontroluje. Odstawił słodycze, choć - jak sam o sobie mówi - z natury jest łasuchem. "Zaparłem się. Teraz zamiast słodyczy jem owoce. To codzienna walka, ale od jakiegoś czasu wygrywam" - podkreśla.
Słabość do słodkości łączy go z Tuskiem, który słynie z zamiłowania do krówek. "Ale ostatnio zauważyłem, że krówki zostały odstawione" - dodaje. Obaj czasem rozmawiają o mniej aktywnym metabolizmie panów po pięćdziesiątce.
Daleko od polityki
Minister finansów jest pod wyraźnym wrażeniem swojego szefa. Poznali się w czasach KLD. "Bardzo lubię premiera. Zawsze czułem do niego sympatię. Teraz wydaje mi się, że łączy nas przyjaźń" - mówi. Bliskie relacje z szefem rządu dają ministrowi poczucie komfortu i bezpieczeństwa. Bywa, że z Tuskiem widzi się cztery razy w tygodniu. Jest jednym z częstszych jego gości. "Cieszy się zaufaniem premiera. Premier bardzo liczy się z jego zdaniem, często wysłuchuje go jako ostatniego. Jest takim drogowskazem od pilnowania najważniejszych spraw finansowych" - twierdzi Schetyna.
Tak słodko zawsze jednak nie jest. Współpracownik szefa rządu skarży się, że Rostowski zupełnie nie liczy się ze skutkami politycznymi swoich decyzji. "Nie zna się na polityce i dla niego nie liczy się ani to, co powiedzą wyborcy, ani jak na jego propozycje zareaguje PSL. Premier musi go przekonywać, że czasem lepiej zrealizować 60 procent założonego planu niż zero. Bo jak PSL się wkurzy i zerwie koalicję, to nic się nie uda" - twierdzi nasz rozmówca. W otoczeniu Tuska panuje też przekonanie, że ministrowi finansów bardziej zależy na opinii kolegów profesorów ekonomii niż zwykłych Polaków. "I co w tym złego?" - dziwi się Schetyna. "Dla niego polityka to ekonomia, wszystko jest budżetem. Rachunek musi się zgadzać. Minister finansów nie musi oglądać się na wyborców, musi dbać o finanse".
W klubie parlamentarnym PO nie zawsze znajduje to zrozumienie. Konkurencyjny wobec Ministerstwa Finansów ośrodek konsekwentnie buduje przewodniczący klubu Zbigniew Chlebowski. W poprzedniej kadencji Sejmu w tak zwanym gabinecie cieni PO przygotowywał się do objęcia teki ministra finansów. Teraz stoi na czele komisji finansów. Pod jego okiem w klubie powstały poselskie projekty ustaw o abolicji podatkowej oraz o VAT. Oba były wypisane na sztandarach PO w trakcie kampanii wyborczej. Posłowie postanowili nie czekać na ministerialne propozycje i sami przygotowali dokumenty. Kilkakrotnie dochodziło też do publicznych polemik między Chlebowskim a Rostowskim. Tak było np. w sprawie podatku Belki. Platforma przed wyborami obiecała jego likwidację. Minister finansów powiedział jednak: Nie. "Podatek Belki ma swoje uzasadnienie, wszyscy ekonomiści będą za jego utrzymaniem" - twierdzi jeden z naszych rozmówców z kręgu ekonomistów. Premier na razie przyznał rację Rostowskiemu. "Tusk nie żałuje, że wziął Rostowskiego, ma poczucie, że robi dobrze i trzeba go wspierać" - uważa bliski współpracownik szefa rządu.
Gwarancja spokoju dla Tuska
Pierwsze miesiące ministrowania nie były łatwe dla Rostowskiego. Dziś tłumaczy, że ministrowie finansów nie zawsze znajdowali zrozumienie w Sejmie. "Nareszcie jest tak, że ministra finansów posłowie krytykują za to, że nie jest dość liberalny, a nie za to, że jest niewystarczająco socjalny. Ja z tym mogę żyć. Poważnie" - mówi.
Chlebowski nie chce wypowiadać się na temat ministra, tłumacząc, że może to być odebrane jako słowa człowieka rozgoryczonego, bo nie został ministrem. "Rostowskiego mogę pochwalić za jego udział w ekofinie (posiedzenia ministrów finansów z państw Unii Europejskiej). Rzeczywiście tu odnosi sukcesy" - mówi przewodniczący. I wylicza, że poprzedniczka Rostowskiego, wicepremier Zyta Gilowska, na 17 posiedzeń ekofinu wzięła udział w zaledwie trzech. Tymczasem Rostowski jest gwiazdą tych obrad. "Mówi świetnie po angielsku, ma język profesora ekonomii z Oxfordu. To na pewno robi wrażenie na ministrach finansów z innych państw UE" - twierdzi zagraniczny dziennikarz ekonomiczny, który chce pozostać anonimowy.
Rostowski w przeciwieństwie do swojej poprzedniczki nie ma teki wicepremiera. Zapewnia, że w rządzie Tuska nie ma takiej potrzeby. "Ministrowie sami wiedzą, że muszą reformować. Ja tylko filtruję, czy proponowane przez nich zmiany są rozsądne, czy będą powodowały uszczelnienie i oszczędności" - mówi. Rację Rostowskiemu przyznaje Marcinkiewicz. "Pozycja ministra finansów jest silna bez względu na tekę wicepremiera. To jest pozycja koordynatora wszystkich wydatków" - tłumaczy były szef rządu.
Ale czy Rostowski rzeczywiście ma mocną pozycję w rządzie, dzięki której zreformuje finanse publiczne? Ekonomiści unikają odpowiedzi na to pytanie, tłumacząc, że na ocenę jego pracy jeszcze jest za wcześnie. "Minister działa w obszarze mocno niedookreślonym, trudno więc go oceniać, bo nie ma jakiegoś punktu odniesienia. Poza tym nie przeceniałbym roli ministra finansów. To wyłącznie członek zespołu, jakim jest rząd, który musi realizować jego program" - uważa Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha. Także prof. Witold Orłowski chce poczekać z oceną ministra Rostowskiego. Tym bardziej że po dymisji prof. Stanisława Gomułki z funkcji wiceministra finansów nie wie, w jakim kierunku pójdą proponowane przez resort zmiany. "Mieliśmy bardzo wojowniczego profesora Stanisława Gomułkę i dużo spokojniejszego profesora Jacka Rostowskiego, który układa sobie współpracę z politykami. To, co próbował robić prof. Gomułka, zakończyło się niepowodzeniem, zobaczymy, czy uda się profesorowi Rostowskiemu" - mówi Orłowski.
Z klubu PO płyną jednak sygnały, że nie należy spodziewać się zbyt wielkich zmian w finansach. "Rostowski ma świetne papiery, ale nie wynikają z tego żadne pomysły" - twierdzi prominentny polityk PO. Po co więc ktoś taki w rządzie Tuska? "Bo daje premierowi gwarancję, że nie zgłosi żadnego poważnego pomysłu reformy, który będzie budził kontrowersje. Daje gwarancję spokoju" - odpowiada nasz rozmówca.
Ale Rostowski widzi siebie w roli reformatora. "Bardzo bym chciał zostawić Polskę dużo bogatszą, bardziej szanowaną. Żeby PiS nie miało szans na powrót, bo to oznaczałoby pójście w dokładnie odwrotnym kierunku" - mówi.
Rostowski nie zjawił się w gmachu ministerstwa jesienią zeszłego roku po raz pierwszy. Wcześniej doradzał Balcerowiczowi, gdy ten w rządzie Tadeusza Mazowieckiego rozpoczynał reformy. Współpracował także z rządem Bieleckiego. A potem jeszcze kilkakrotnie wspierał kolejnych ministrów finansów. Krótkie przerwy robił na czas rządów SLD. Teraz liczy, że ministrem będzie do końca całej czteroletniej kadencji. "A może i przez kolejne cztery lata..." - snuje wizje na przyszłość.
Ma skromne marzenie: przejść na piechotę z Ministerstwa Finansów do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. "Nie wiem tylko, czy by mnie wpuścili do kancelarii, bo nie wiem, czy by mnie poznali" - śmieje się minister.