W poszukiwaniu choćby śladów istnienia amerykańskiej lewicy, wybrałem się 1maja na kampus chicagowskiego uniwersytetu. W końcu to akurat święto wywodzi się z Ameryki, więc jeśli przetrwała tu jakakolwiek lewicowa tradycja, powinna się ona tego dnia objawić, szczególnie na kampusie.

Reklama

Nawet jednak dziedziniec Uniwersytetu Jagiellońskiego, uczelni raczej konserwatywnej, wygląda tego dnia bardziej lewicowo niż chicagowski campus. Żadnego zaproszenia na wiec lewicy starej ani nowej, alterglobalistycznej ani robotniczej. Żadnej informacji o proteście przeciwko amerykańskiej obecności w Iraku. Z daleka przyciągnął moją uwagę plakat z charakterystyczną sylwetką Che Guevary, kiedy jednak podszedłem bliżej, zobaczyłem na nim bynajmniej nie postać najsłynniejszego rewolucjonisty, ale upozowaną na niego trupią czaszkę z podpisem "Che Guevara - killer, murderer, torturer”. To republikańscy studenci z Chicago witali święto 1maja. Ich prewencyjne uderzenie wydało mi się nieco przesadzone, bo samego święta przecież nie było, choćby starannie zamaskowanego jako np. Dzień św. Józefa robotnika.

Nowa polityczna poprawność

Ten brak lewicy nie byłby jednak w Ameryce czymś dziwnym ani nowym. O wiele ważniejsza jest zauważalna zmiana w medialnym mainstreamie, który przesunął się w dzisiejszej Ameryce zdecydowanie na prawo. Nawet nowa amerykańska polityczna poprawność jest zdecydowanie bardziej konserwatywna od starej, a na jej straży stoją liberalne media. To przesunięcie jest zauważalne choćby w kampanii prezydenckiej i jej medialnej obsłudze. Z pozoru najbardziej na lewo lokuje się Obama, bo miano kandydata progresywnego zapewnia mu już sam kolor skóry.

Reklama

Kiedy jednak Hillary Clinton zaproponowała opodatkowanie amerykańskich koncernów naftowych i stwierdziła, że wygórowanymi zyskami jakie zarabiają one na obecnej zwyżce cen ropy i benzyny, powinny się zająć urzędy antymonopolowe, Obama pierwszy zdystansował się do tego "ekonomicznego populizmu”. I został za to w mediach natychmiast pochwalony - zarówno w tych konserwatywnych, jak i liberalnych. Tak samo zresztą jak McCain, kiedy zapowiedział kolejne obniżki podatków. Jedynie "Wall Street Journal” zauważyło z eksperckiego obowiązku, że proponowane przez republikańskiego kandydata dla równowagi "gigantyczne cięcia wydatków” są kompletnie nierealistyczne, tym bardziej że McCain nie zamierza zmniejszać wydatków na obronę, a proponowane przez niego inwestycje mające zwiększyć energetyczną niezależność USA od krajów OPEC, kosztowałyby kolejne miliardy. Więcej jednak do sprawy nie wracano, bo po trzydziestu latach zwycięskiej konserwatywnej rewolucji "obniżanie podatków” stało się wspólną niekwestionowaną wartością dla całego politycznego i medialnego mainstreamu.

Czy jesteś wrogiem Ameryki

Wspominane już przeze mnie niepoprawne politycznie przejęzyczenie się Obamy w San Francisco, gdzie nazwał niechcących na niego głosować białych, konserwatywnych przedstawicieli amerykańskiej klasy pracującej ludźmi rozgoryczonymi ("bitter”) z powodu recesji, także zostało najpierw potępione przez media. Dopiero potem posłużyło za pretekst do kampanii negatywnej Hillary Clinton, a następnie Republikanom. Od dwóch tygodni rozprowadzają oni po Stanach nalepki i plakaty, na których twarz Obamy przekreśla duży napis "bitter”. Rozwinięcie tej wizerunkowej kampanii w mediach elektronicznych i prasie głosi, że Obama to kandydat rozgoryczony amerykańskim stylem życia. Innymi słowy, wróg Ameryki. Ponieważ na to wszystko nałożyły się wystąpienia czarnego pastora Obamy, wielebnego Wrighta, który rzeczywiście jest Ameryką rozgoryczony, choćby dlatego, że we wczesnej młodości był fanem najpierw Martina Luthera Kinga a następnie Malcolma X i żaden z jego idoli nie przeżył, wobec tego Obama poczuł się w obowiązku wygłosić przemówienie, w którym podkreślił, że cały współczesny świat chce i potrzebuje przywództwa Ameryki. I tylko polityka Busha/McCaina sprawia, że to przywództwo nie wygląda tak jak należy. Kilka dni później, w swoim wystąpieniu w Missouri, Obama przedstawił z kolei deklarację daleko idącego izolacjonizmu, twierdząc, że jedynym lekarstwem na przywrócenie blasku amerykańskiemu stylowi życia jest wydanie na miejscu w Ameryce wszystkich pieniędzy "marnowanych” dzisiaj przez administrację Busha na walkę z Al-Kaidą i amerykański kontyngent w Iraku. Ale i tak media zapamiętały - a za ich pośrednictwem zapamiętali wyborcy - że Obama uważa amerykański styl życia i amerykańskie światowe przywództwo za najlepsze, co się może światu przydarzyć. Aby się przebić przez tę wysoko uniesioną gardę Obamy, McCain oświadczył z kolei, że już po zakończeniu pierwszej kadencji jego prezydentury w 2013 r. demokracja w Iraku będzie stabilna, a Osama bin Laden ujęty lub martwy. W dodatku zarówno Phenian i Teheran zrezygnują ze swoich atomowych programów dobrowolnie, albo pod amerykańskim przymusem. Cała ta licytacja jest prowadzona na tej części sceny politycznej, którą każdy europejski komentator musiałby nazwać prawicową lub konserwatywną, podczas gdy w Ameryce jest to po prostu polityczny i ideowy mainstream, z którego wypadnięcie dla każdego polityka równałoby się samobójstwu.

Reklama

Także Hillary Clinton przemawiająca ze skrzyni swojej czerwonej furgonetki do ciężko pracującej białej klasy średniej powtarza, że chce jedynie bronić amerykańskiego stylu życia zagrożonego przez błędy polityki gospodarczej Republikanów. W imię obrony amerykańskiego stylu życia wszyscy już kandydaci obiecują zawieszenie pobierania przez państwo akcyzy na benzynę, po to, żeby limuzynami i terenowcami palącymi kilkanaście, a czasami nawet kilkadziesiąt litrów na setkę nadal jeździło się Amerykanom tanio, przyjemnie i ekologicznie. Najmniej hipokryzji wykazał na tym tle republikański dinozaur, wiceprezydent Dick Cheney. Zapytany, w jakich okolicznościach gotów byłby zaakceptować proekologiczne propozycje "zielonego” republikanina McCaina, ten znany lobbysta przemysłu naftowego odpowiedział: "kiedy na ulicy powali mnie zawał, z całą pewnością zażądam przysłania po mnie karetki pogotowia z napędem hybrydowym”.

Media na straży pokoju

Amerykańscy politycy, którzy chcą się liczyć w jakimkolwiek wyborczym wyścigu, przyjmują każdą krytyczną uwagę ze strony mediów i natychmiast dostosowują do niej swój wizerunek. Tutejsze kampanie wyborcze przypominają regaty luksusowych jachtów, które nieustannie zmieniają kurs, nastawiając żagle na najsłabsze choćby podmuchy medialnego wiatru. Na tym tle prezydent Lech Kaczyński skarżący się na "czwartą władzę” Tomaszowi Lisowi, którego jego własny brat najpierw przegonił z Polsatu, aby później pozwolić mu się zatrudnić w kontrolowanej przez siebie telewizji publicznej, przypomina poczciwego i bezradnego "burzyciela maszyn”, mieszkańca zupełnie innej epoki niż ta, w której od dawna toczy się amerykańskie życie polityczne.

Obserwowanie tego dostosowania się polityków do mediów, a mediów z kolei do raczej konserwatywnych społecznych oczekiwań przypomina, że w całym demokratycznym świecie masowe media nie służą dzisiaj żadnej rewolucji. Przeciwnie, pracują raczej nad jej uniemożliwianiem, zawzięcie tropiąc radykałów, i przerabiając ich na poczciwych reformistów.

A im bardziej media czują spoczywający na nich ciężar władzy i społecznej odpowiedzialności, tym bardziej same konserwatywnie się zachowują. W dzisiejszej Ameryce - podobnie zresztą jak w dzisiejszej Polsce - do palenia trawki łatwiej by się było przyznać politykowi niż właścicielowi mediów czy telewizyjnemu komentatorowi. Jak wszyscy pamiętają, przyznał się do tego Bill "bez zaciągania” Clinton i nie spowodowało to jego politycznego upadku. Tymczasem naczelny "Washington Post” czy komentator CNN-u, nawet gdyby w swoich gabinetach palili, wciągali albo połykali co się tylko da, z chwilą wyjścia na medialną scenę stają się nieskazitelnie konserwatywni, odpowiedzialni i skupieni. Jak dawni prezydenci albo kaznodzieje. Ich upadek byłby większym wyłomem w publicznej moralności, niż upadek tego czy innego kongresmana, czy gubernatora, którego przyłapano na prowadzeniu podwójnego życia.

Zemsta milczącej większości

Zwrot Ameryki a także amerykańskich masowych mediów na prawo, rozpoczął się dokładnie w czasach, kiedy w amerykańskim społeczeństwie zdawała się tryumfować najbardziej radykalna kontestacja, czyli pod koniec lat 60. Wtedy właśnie Richard Nixon skutecznie odwołał się do "milczącej większości”, aby poparła go przeciwko wrogim amerykańskiemu stylowi życia mediom i kontestatorom. Wówczas miało to nawet pewien sens i ludzie się w tym jakoś odnaleźli. W ówczesnej walce amerykańskich kontestatorów z konserwatywną "milczącą większością”, w gwałtownym sporze o celowość dalszego prowadzenia wojny w Wietnamie, amerykańskie media dość jednoznacznie wybrały swój obóz i ton. Był to ton gwałtownej krytyki amerykańskiego stylu życia, amerykańskiej tradycji, a wreszcie także większości raczej konserwatywnych Amerykanów, którym zarówno ten styl życia, jak i ta tradycja odpowiadały. Można powiedzieć, że liberalne media w Ameryce zachowywały się wtedy trochę za bardzo jak "Gazeta Wyborcza” na początku lat 90. Zamiast negocjować, szantażowały. Zamiast przekonywać, obrażały. I to w dodatku z wysokości swego niekwestionowanego, elitarnego autorytetu. To musiało skończyć się klęską. Lud w dzisiejszej masowej demokracji ma swoje sposoby na korygowanie własnych elit. Wystarczy, że konsekwentnie postawi na polityków, którzy obiecują pozycję owych elit złamać. To właśnie z tamtego pomysłu Nixona wyrósł po latach sukces i trwałe zwycięstwo konserwatywnej rewolucji.

Po trzech dekadach nieprzerwanego przesuwania się Ameryki na prawo, nawet liberalne media adresują się dzisiaj do "milczącej większości” i w ogromnym stopniu przestrzegają nowej - bardzo konserwatywnej - politycznej poprawności, która dla kontestujących dziennikarzy i właścicieli mediów z końca lat 60. byłaby nie do pomyślenia. Problem w tym, że najzupełniej zrozumiała i zdrowa reakcja przeciwko nadużyciom rewolty lat 60. doprowadziła do sytuacji, w której żadna głębsza krytyka "amerykańskiego stylu życia” nie jest dzisiaj w Ameryce możliwa. I to nawet w sytuacji, w której zarówno wewnętrznej polityce gospodarczej, jak też amerykańskiej polityce zagranicznej taka krytyka bardzo by się przydała.