Nie lubię dziadostwa. Byłabym ostatnią osobą, która namawiałaby najważniejszych państwowych dostojników do ograniczania zagranicznych podróży, sypiania w pensjonatach i oszczędzania na garniturach. W końcu jesteśmy dużym, 40-milionowym, europejskim narodem z aspiracjami do znaczącego głosu na kontynencie i nie tylko. Ale jeśli już nasi politycy wydają grube pieniądze na "cele reprezentacyjne" i misje dyplomatyczne, opinii publicznej należy się jedno: wyjaśnienie po co to wszystko. Po podróży Donalda Tuska do Ameryki Południowej można stwierdzić z dużą dozą pewności, że pan premier i jego służby prasowe tej lekcji nie odrobili.

Reklama

Rzecznik rządu Agnieszka Liszka do Peru i Chile nie pojechała. Została w Warszawie, by powtarzać dziennikarzom wyliczankę nazwisk czołowych europejskich polityków, którzy na szczyt Unia - Ameryka Południowa do Limy się wybrali. Wiemy, że byli tam Angela Merkel, Hans-Gert Poettering i inni ważni politycy Unii, więc dlaczego Donalda Tuska miałoby zabraknąć? Dziennikarze jednak nie przepuścili okazji i poczęli wyliczać, ile czasu pan premier rzeczywiście pracował, a ile spędził na zwiedzaniu i przyjmowaniu orderów Słońca Peru. I ile to wszystko kosztowało. Dzień po dniu w gazetach i telewizjach oglądaliśmy zdjęcia szefa rządu: na Machu Picchu, z peruwiańskimi dziećmi, z uśmiechniętą żoną, w kolorowej czapce.

Co więcej, słyszeliśmy relacjonowane na bieżąco komentarze pana premiera do spraw krajowych: wypowiadał się o prezydenckim wecie do ustawy medialnej czy o podejrzeniach Zbigniewa Ziobry, że jest podsłuchiwany. Jednego się nie dowiedzieliśmy: jakie są efekty udziału premiera Tuska w amerykańsko-europejskim szczycie? Z kim rozmawiał? O czym? Co osiągnął? Gdybym sama nie drążyła i nie czytała doniesień obcojęzycznych agencji, nic bym na ten temat nie wiedziała. Więc jak to jest: podróż śladami Inków czy poważna misja rządowa? Służby prasowe premiera zaspały.

Media za to jak jeden mąż donosiły o sprawie wielotysięcznych wydatków związanych z podróżą - jedne bardziej, inne mniej złośliwie. To poważny sygnał dla pana premiera i jego doradców: miodowy miesiąc się skończył. Dziennikarze przestają pytać o obietnice i politykę miłości. Chcemy dziś grać w otwarte karty: jeśli rząd obiecał reformy, to gdzie są odpowiednie ustawy? Jaki jest bilans minionego półrocza, poza udanymi wakacjami małżonków i odznaczeniem El Sol del Peru (Słońce Peru), które pan premier otrzymał od prezydenta Garcii?

Reklama

Jeżeli gabinet premiera Tuska jest tak wprawny PR-owsko, jak o tym się mówi, powinien przewidzieć, że dziennikarze nie przepuszczą okazji, by szydzić z wakacji państwa premierostwa spędzonych na koszt państwa. Dawno temu powinno więc być przygotowane takie opakowanie tej wizyty, by nikomu nie przyszło do głowy, że szef rządu marnuje pieniądze podatników. Tym bardziej że przecież kilka dni wcześniej przez media przetoczyła się dyskusja o orędziu Donalda Tuska wyemitowanym w TVP, ale zrealizowanym przez firmę prywatną. Wtedy pan premier w rozmowie ze mną w TVN 24 z wielką dumą anonsował, że dzięki temu zaoszczędzono 20 tys. zł z pieniędzy podatników. Dziś chwalenie się takimi oszczędnościami brzmi po prostu śmiesznie.

Dżentelmeni nie mówią o pieniądzach – ale ta zasada nie może obowiązywać polityków. Donald Tusk po powrocie do Polski powinien wytłumaczyć Polakom, po co do Ameryki Południowej leciał, co tam osiągnął i ile to wszystko rzeczywiście kosztowało. Dziennikarze mieli prawo wyliczyć to na własną rękę - wyszło im ponad 1,5 mln zł. Teraz powinniśmy zobaczyć rzeczywiste rachunki. Wtedy będzie można zapytać, czy osiągnięcia premiera na amerykańsko-europejskim szczycie naprawdę były tej sumy warte.