Istnieje bowiem pewna kardynalna zasada, której przestrzeganie jest kluczem do prowadzenia skutecznej polityki zagranicznej: kłócimy się w domu, lecz na zewnątrz mówimy jednym głosem. Ktoś, kto tej zasady nie przestrzega, szkodzi krajowi. Tymczasem dwugłos w prowadzeniu polityki zagranicznej wydaje się polską specjalnością.

Reklama

Nie rozumiem decyzji pana prezydenta, który odmawia złożenia podpisu pod zatwierdzonym już przez polski parlament traktatem. Słowa Lecha Kaczyńskiego rozpętały burzę, co dowodzi, że prezydent nie wziął pod uwagę, jak na jego deklarację zareaguje Europa. Zdążył się już do nich odnieść prezydent Sarkozy, dla którego postanowienie polskiego prezydenta jest nielogiczne i niekonsekwentne w świetle wcześniejszego podpisania przez niego traktatu w Lizbonie. Francja deklarację polskiej głowy państwa w pierwszym dniu swej unijnej prezydencji odbiera jako działanie wymierzone nie tylko w Unię, ale również bezpośrednio w Republikę. Prezydent Kaczyński jest oczywiście w swoich decyzjach suwerenny, ale myślę, że wkrótce zrewiduje swoje stanowisko i uwzględni interes kraju - nadrzędny względem jakichkolwiek partykularnych interesów politycznych.

Złożenie podpisu przez Lecha Kaczyńskiego powinno było nastąpić już dawno - wszak jest to jedynie akt formalny. Ratyfikacja traktatu w Polsce została już bowiem zakończona. Przecież jeszcze kilka dni temu Polskę zaliczano do grupy krajów, które traktat lizboński ratyfikowały, a nie do tych, w których proces ten ciągle trwa. Stąd bierze się właśnie zdziwienie, jakim reaguje Europa na słowa Lecha Kaczyńskiego. Spodziewano się przecież, że stanowisko Polski będzie jednoznaczne: kontynuujemy ratyfikację zgodnie z przewidzianym kalendarzem, bo wierzymy, że wszystkie kraje mają prawo dyskutować na ten temat. Respektujemy również głos Irlandii, której dajemy czas na zastanowienie się nad jej przyszłością w Europie.

Na odwlekaniu przyjęcia traktatu Polska nic nie zyskuje, wiele natomiast może stracić. Jestem przeciwnikiem oceniania każdego ruchu Polski na arenie międzynarodowej pod kątem tego „co o nas ludzie powiedzą”. Uważam że warto nadstawiać karku w sprawach kardynalnych, nawet licząc się z możliwą krytyką. Ale robić to niepotrzebnie i wytracać kapitał polityczny, który jest zawsze ograniczony, to rzecz nierozsądna. Bo może go nie wystarczyć na inne, ważne dla Polski sprawy. Podam konkretny przykład. Przedwczoraj, kiedy informację o deklaracji polskiego prezydenta przekazały zagraniczne media, zamiast brać udział w bardzo ważnej dla Polski debacie na temat gazociągu bałtyckiego, musiałem zająć się wyjaśnianiem polskiego stanowiska. Powtórzę: warto walczyć i ginąć w ważnych sprawach, ale bez sensu jest trwonić energię i czas na bezustanne tłumaczenie, dlaczego każdy z ośrodków władzy w Polsce prezentuje odmienne stanowisko w sprawie przyszłości UE. Uważam, że tę sprawę należy rozstrzygnąć w dialogu między rządem a prezydentem, i to w kraju. Natomiast na zewnątrz należy pomniejszać znaczenie interpretacji eurosceptycznej, która już pojawiła się w zachodnich mediach.

Reklama

Lech Kaczyński postawił warunek, że podpisze traktat, jeśli Irlandia zmieni zdanie, podkreślając przy tym, że nie chodzi mu na wywieraniu presji na Irlandię. Zgadzam się ze stanowiskiem, które na ostatnim szczycie unijnym w Brukseli prezentował premier Donald Tusk, że nie należy wywierać nacisku na Irlandię i trzeba odnieść się z szacunkiem do reguł obowiązujących w tym kraju. Co jednak, jeśli Irlandczycy zmienią zdanie, a prezydent Kaczyński uzna, że jednak działo się to pod presją? Można politycznie apelować o szacunek dla Irlandii i dawać jej - jak głoszą konkluzje szczytu zwołanego po irlandzkim referendum - czas i przestrzeń, żeby się porozumieli i przedstawili Unii swoje propozycje. Trudno jednak będzie nam zinterpretować co jest, a co nie jest presją wywieraną na Irlandię.

Tym bardziej że wynik referendum obnaża problem, który trapi nie tylko Irlandię. W wielu krajach europejskich, nawet jeśli nie mówi się o tym głośno, istnieje przeświadczenie, że elity europejskie dzieli dzieli dystans od obywateli. Że nie dość dobrze tłumaczą im wyzwania, przed którymi stoimy i rozwiązania instytucjonalne, które są potrzebne, by stawić tym wyzwaniom czoła. Dlatego na sytuację irlandzką trzeba reagować spokojnie. Czym innym jest jednak mówienie, że skoro Irlandczycy mogą mieć wątpliwości, to my też je możemy mieć. Polska sama wchodzi w rolę kozła ofiarnego, którego będzie można winić, jeśli dalsza ratyfikacja się nie powiedzie. Po raz kolejny będziemy musieli tłumaczyć, że nie jesteśmy wielbłądem, co w sytuacji, kiedy naprawdę nie jesteśmy wielbłądem - stanowisko polskiego rządu jest przecież jednoznaczne - jest wyjątkowo niekomfortowe.

Mimo niefortunnych wypowiedzi polskiego prezydenta Europa nie zatrzymała się jednak w miejscu. Unia po irlandzkim referendum działa dalej, nawet energiczniej. Trzeba się w to włączyć. Wyjść na boisko i grać w lidze europejskiej, zamiast prezentować światu niepotrzebne wątpliwości i dylematy.