"Tak teraz jest listopad, niebezpieczna pora. / Zaczęło się to wczoraj - tak wczoraj z wieczora" – mamrocze w jednej ze scen "Nocy listopadowej" Wielki Książę Konstanty. W innej zapytuje swego najlepszego z tajnych agentów: "Listopad to dla Polaków niebezpieczna pora?". Na co Henryk Mackrott, znawca spisków i rebelii, odpowiada lakonicznie: "Znacząca". Wszystko wskazuje na to, że podobnie jak w dramacie Stanisława Wyspiańskiego nadciągający listopad okaże się znaczący dla Polski i Polaków.
Tym razem w strefę mroku wchodzimy nie tylko za sprawą cholernego absurdu, którego żadną siłą nie daje się odkręcić, a jakim jest zmiana czasu letniego na zimowy. To, co i tak przygnębiające, skutecznie pogłębiają epidemia, lęk przed nią oraz lockdown. Jednak jest jedna rzecz, która niezwykle skutecznie przełamuje zarówno strach, jak i smutek. Jest nią wściekłość. Na tyle silna, by ludzie przestali obawiać się czegokolwiek.
Podsumowanie naszej nocy listopadowej należałoby zacząć od konstatacji, że rządzący Polską już od wielu miesięcy z coraz większym trudem odczytują, jak mogą się nagle zmieniać nastroje społeczne. Wyraźnie do tego nie mają głowy, na co dzień miotając się od krótkoterminowych mobilizacji, do walki z epidemią, po zajmowanie się wewnętrznymi walkami o władzę w obozie władzy lub trzeciorzędnymi sprawami. Okazując wszystkim, iż: „jest super bo wygraliśmy wybory, a jeśli nawet nie super, to i tak jakoś to będzie”.
Stąd ich kolejne zdziwienia wybuchami nadal bardzo ograniczonych niepokojów społecznych. Na razie zdziwienia były trzy. Pierwsze przyszło, gdy rozpoczęły się protesty drobnych przedsiębiorców pod koniec wiosennego lockdownu. Następne zaskoczenie miało miejsce po "piątce dla zwierząt". Nie wiedzieć czemu na Nowogrodzkiej zupełnie nie wzięto pod uwagę oczywistości, że rolnicy się wściekną. Trzeci raz zdziwiono się w czwartek wieczorem, gdy decyzją Trybunału Konstytucyjnego de facto zdelegalizowano w Polsce aborcję. Spontaniczne protesty uliczne wyraźnie zaskoczyły władze. Mimo to wniosków znów nie wyciągnięto żadnych. Najlepszym dowodem na to jest zaserwowany od soboty lockdown.
Miałby on szansę okazać się skutecznym pociągnięciem, gdyby rządzący utrzymali zaufanie większości społeczeństwa. Przynajmniej w kwestii, że wiedzą co robią. Tak, jak to miało miejsce jeszcze wiosną. Wówczas argumenty o chronieniu życia osób, którym mógłby zagrozić COVID-19, działały na masową wyobraźnię. Podobnie, jak uzasadnienie o konieczności ratowania służby zdrowia nim ta się zawali pod zbyt wielkim ciężarem tysięcy obłożnie chorych pacjentów. Natomiast argument, że premier i ministrowie za sprawą lockdownu usiłują ratować własne skóry, po kilku miesiącach zaniedbań jest dyskretnie przemilczany. Acz akurat to jest najczęściej dostrzegane nie tylko przez sprzyjające opozycji media.
Ironią losu można nazwać fakt, że za sprawą zamknięcia Polska niemal jak za PRL-u podzieliła się już wedle branż. Jak na dziś zaufanie do rządu utracili ludzie związani z branżą: rolną, fitness, gastronomiczną, handlową, oświatową. Do tej listy pewnie wkrótce da się dorzucać kolejne, jeśli nastąpi pogłębienie lockdownu. Czego należy się spodziewać, bo wiosenne doświadczenia krajów zachodnich pokazują, iż na trwałe wypłaszczenie krzywej zachorowań musiano czekać minimum 10-12 tygodni, a nie dwa.
Wyobraźmy sobie więc listopadową noc z milionami Polaków pozamykanych w domach i to coraz szczelniej, bo krzywa zachorowań nijak nie chce zacząć kierować się w dół. Pół biedy, jeśli na masową skalę zaczną oni omijać zakazy (zgodnie z polską, wielowiekową tradycją). Wprawdzie chorych przybędzie, lecz uniknie się większej katastrofy. Ta nadciągnie, gdy kraj zacznie wyglądać jak szczelnie zamknięty kocioł, w którym wrze od powszechnej frustracji. Taka konstrukcja wybucha wcześniej czy później, choć o tempie przebiegu procesu decydują pociągnięcia władz. Mogą one albo podsycać płomień społecznej złości, albo próbować go przygaszać.
I tu na listopadową scenę wkracza postać Jarosława Kaczyńskiego, idealnie pasująca do konwencji narodowego dramatu. Wszystko dlatego, że mamy do czynienia z osobowością nietuzinkową, a zarazem tragiczną (gdybyż Wyspiański mógł skorzystać z tej inspiracji). Myśląc o przeszłości w pierwszym momencie przychodzą skojarzenia z dwoma innymi przywódcami, którzy odcisnęli piętno na polskiej historii.
Obaj odważni, twardzi i oślo wręcz uparci. Obaj drogę na szczyty wyrąbywali sobie latami. Zawsze dominowali nad otoczeniem. Nie mieli ani sojuszników, ani partnerów, tylko podwładnych. Władzę brali po to, żeby zrealizować swą wizję przekształcenia kraju i społeczeństwa. Na każdym kroku okazując, że szczerze wierzą, iż: „dla Polaków można czasem coś dobrego zrobić, ale z Polakami nigdy”. Ich tragizm polegał na tym, że dane im było oglądać klęskę dzieła, któremu poświęcili życie. Tragizm podwójny, bo sami ją sprokurowali. Zostawszy jednowładcą Królestwa Polskiego margrabia Aleksander Wielopolski spolonizował administrację cywilną i szkolnictwo. Zadbał o chłopów, zamieniając im pańszczyznę na opłatę czynszową. Mimo to jego dyktatorskie rządy spotęgowały społeczny opór. Kolejne manifestacje dowodziły, że Królestwo zamienia się w beczkę prochu. Wówczas lont podpalił osobiście margrabia, organizując pobór rekrutów do rosyjskiej armii spośród spiskującej młodzieży. Zamiast pacyfikacji nastrojów margrabia sprowokował wybuch powstania.
Sto lat potem Władysław Gomułka wyprowadził Polskę z czasów stalinowskiego ludobójstwa. Nie zgiął karku przed Chruszczowem, gdy ten groził zbrojną interwencją. Zapewnił dekadę małej stabilizacji. Doprowadził do uznania polskiej granicy zachodniej przez RFN. Ale tak długo zmuszał społeczeństwo do samoograniczeń i wyrzeczeń, aż niemal wszyscy mieli dość apodyktycznego „gnoma”. Gdy jesienią 1970 r. w kotle wrzało, zaordynował obywatelom podwyżki cen mięsa. Co potem nastąpiło, nie trzeba opisywać.
W przypadku Jarosława Kaczyńskiego od początku epidemii sukcesywnie podkręca płomień pod polskim kotłem. Próba narzucenia wyborów korespondencyjnych 10 maja, "piątka dla zwierząt", delegalizacja aborcji, to za każdym razem o stopień ciepła w górę. Na pytanie ku czemu tą drogą zmierza Naczelnik, zapewne potrafi odpowiedzieć jedynie on sam. Natomiast efekty są łatwe do przewidzenia.
Na kotle właśnie została maksymalnie dokręcona pokrywa w postaci lockdownu. Już nie trzeba nawet podsycać ognia, bo i bez tego ciśnienie musi rosnąć. Przy okazji za sprawą lęków i frustracji następuje przełamanie wieloletniego podziału na PiS i anty-PiS. Zastępuje go podział na tych: „co jeszcze wytrzymają” oraz tych: „mających już wszystkiego dość”. Przy czym do działania i na ulice rwą się zwykle tylko ci ostatni. Zaś przypadkiem się składa, że w Polsce wybory wygrywa się na prowincji, lecz władzę sprawuje w wielkich miastach. A w nich, jak wskazywały wyniki wyborów, Prawo i Sprawiedliwość nie cieszy (delikatnie mówiąc) gremialnym poparciem.
Sięgając znów do analogii z przeszłości, terminu wybuchu nie da się przewidzieć. Czasami to tygodnie, innym razem miesiące. Choć im później, tym mocniej. Przeważnie ostatecznym zapalnikiem jest coś absurdalnie banalnego. W końcu we Francji za rządów Ludwika XVI iskrą inicjującą rewoltę była plotka, że królowa Maria Antonina zapytała pokojówkę: "A czemuż takie wycie pod oknami pałacu?". Gdy usłyszała odpowiedź: "Lud Pani nie ma chleba" odrzekła prostodusznie: "To niech jedzą ciasteczka".
Czasami są to ciasteczka, innym razem zwierzątka futerkowe lub nienarodzone dzieci. Choć w Polsce, jeśli kocioł nie zostanie na czas rozszczelniony, może to być po porostu listopadowa noc. "Tak teraz jest listopad - więc baczne mam słuchy. / Jest to pora, gdy idą między żywych duchy" – przestrzegał Wielkiego Księcia Mackrott.