Przykro mi, ale podobnie nie wierzę w głupotę SB, która miałaby nagradzać swojego agenta wysokimi nagrodami pieniężnymi, paszportami i szynką tylko z sympatii dla młodego naukowca dostarczającego bezwartościowe informacje. A to jest rzekomo przypadek prof. Wolszczana. I nie wierzę wreszcie, by jak to określono, w latach PRL bezpieka była jak powietrze, tak niedostrzegalna, skuteczna i oczywista, że nie można było się jej oprzeć. A nawet więcej, że współpraca z nią była czymś naturalnym.

Reklama

Bo wszystko, co wiemy - a mamy już sporo danych i opracowań - o polskiej komunistycznej bezpiece, prowadzi nas do wniosku, że takie rzeczy w naturze nie występowały. Sięgnijmy do czterech najgłośniejszych w ostatnich latach książek analizujących raporty bezpieki (ze względu na kontrowersje celowo wyłączam z tego zestawu opracowanie "SB a Lech Wałęsa"). Te pozycje to "Kolacja z konfidentem" o inwigilacji Piwnicy pod Baranami, "Jak czytać teczki" o agentach wewnątrz "Tygodnika Powszechnego", "Księża wobec bezpieki" o niszczeniu przez SB Kościoła i "Obława. Losy pisarzy represjonowanych". Dodajmy do tego dziesiątki wydawnictw regularnych, jak np. "Biuletyn IPN" czy "Arcana" stale podejmujące tę tematykę.

Opisują różne okresy PRL, różne środowiska, rozmaite postawy - od nikczemności do bohaterstwa. Ale prowadzą do tego właśnie wniosku: nie było agentów nieszkodliwych. W każdym z tych udanych lub nie werbunków, w każdej swojej akcji - jak to określano - dezintegracyjnej SB tkała swoją sieć zła z setek drobnych oczek. Tkała świadomie, bo inwigilacja oznaczała pracowite zbieranie wszelkiej wiedzy o inwigilowanym - zwanym w języku esbeków figurantem. Zbierała wszystko: adresy, znajomości, słabości. Konflikty towarzyskie i stan portfela. Żony, dzieci i kochanki. Hierarchie wewnętrzne, środowiskowe, formalne i nieformalne. Informacje o przyjaciołach i wrogach. Nałogi i charaktery. Marzenia, plany i ambicje. Poglądy polityczne nie były wcale, zwłaszcza w latach 70., najważniejsze. Bo wtedy nie chodziło już o to, by władzę kochać, chodziło o zmuszenie społeczeństwa do bierności i wyeliminowanie samodzielnych ognisk oporu i myślenia.

Większość agentów nie była żadnym Maleszką, który oprócz tego, że donosił, pisał plany rozbicia swojego środowiska, doradzał, jak zniszczyć przyjaciół. To były już stany perwersyjne, rzadko doświadczane przez stale utrzymywaną armię około 100 tysięcy agentów SB. Większość TW sprzedawała esbekom malutkie oczka wiedzy, takie właśnie "nieszkodliwe" donosiki, dane, plotki. Czasami robiło się drobną przysługę, jak wpuszczenie esbeków do mieszkania kolegi, gdzie zakładano podsłuchy, przeglądano prywatne dokumenty. Drobnostki. Żadne wielkie zło. I te różnice między takim Maleszką a zwykłymi agentami warto dostrzegać. Jednak esbecy wykorzystywali także te drobne informacje. Czasami skutecznie, czasami nie, ale zawsze oznaczało to dla ofiary wielką próbę charakteru.

To wiemy. To jest udowodnione. Dlatego trudno mi zgodzić się z opinią mojej redakcyjnej koleżanki Anny Marszałek, która kilka dni temu, komentując sprawę prof. Wolszczana, napisała w "Dzienniku": "Jego donosy nikomu nie zaszkodziły". Może tak rzeczywiście było. Oby. Ale wiemy dziś za mało, by tak stwierdzić. By bronić tej tezy, trzeba by przeanalizować wszystkie sprawy, które SB prowadziła w związku z osobami pojawiającymi się w raportach "Langego". Sprawdzić, do czego te małe oczka wiedzy wykorzystano. Komu nie pozwolono na wyjazd, a kogo próbowano zwerbować. Komu złamano karierę. Wtedy dopiero można by podjąć się próby takiego osądu.

A dziś? Dziś lepiej wstrzymać się z oceną. To, co możemy zrobić, to opisywać takie sprawy możliwie najdokładniej, choć bez udawania, iż nie znamy mechanizmów funkcjonowania bezpieki. To zresztą zrobił kilka dni temu w "Dzienniku" Tomasz Butkiewicz w swoim poprzedzonym tygodniami analiz dokumentów artykule.

Poniekąd też ocenę Anny Marszałek rozumiem. To trudne, gdy utalentowany naukowiec zostaje postawiony przed tak bolesnymi faktami. Ale sądzę, że natychmiastowe rozgrzeszenie nie jest odpowiedzią. Jeśli pójdziemy tym tropem, spokoju sumienia na pewno nie odzyskamy.