To była zima 2005 roku. Wąskie kierownictwo PiS zebrało się pod Warszawą. Po raz pierwszy prezes Jarosław Kaczyński poddał krytyce swojego premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Mimo to atmosfera była senna. Aż nagle...

Reklama

Opowiada dawny ważny polityk PiS: "To było jak bomba wybuchająca na rynku spokojnego miasteczka. Prezes zwrócił się do Ludwika Dorna, który zresztą najczęściej go wspierał w sporach z Marcinkiewiczem. <Ty, Ludwik, nie myśl, że kiedyś przejmiesz tę partię> - padły twarde słowa. Wszyscy słuchali zszokowani" - ciągnie mój rozmówca. To prawda, Dorn był osobą numer dwa w partii i w rządzie. Ale wszyscy wiedzieli, że nie ma ani ambicji, ani predyspozycji, by zająć kiedykolwiek miejsce Kaczyńskiego.

Czy to była tylko zabawa lidera, który uwielbia historyjki o Stalinie rządzącym Biurem Politycznym i mógł naśladować jego socjotechnikę polegającą na straszeniu? A może ślad autentycznej podejrzliwości?

Minęły trzy lata i PiS rzeczywiście nie jest partią Dorna. Nie tylko w tym sensie, że jej nie przechwycił. Także w takim, że jest z niej wypychany. W atmosferze nawet jak na polską politykę bardzo brzydkiej, pełnej złych emocji, podejrzeń, wzajemnego ranienia się.

Reklama

Dawny wicepremier i marszałek Sejmu stał się przedmiotem rozpisanej na raty egzekucji, a Kaczyński nie widzi nic zdrożnego w insynuacjach wobec kogoś, kto był odbierany niegdyś jako jego przyjaciel. Ta egzekucja jest szczególnie odpychająca, gdy wspomnieć raz jeszcze uwagę ich dawnego kolegi: Dorn nigdy nie był rywalem Kaczyńskiego. I nie mógł, i nie chciał.

Upadek ostatniego pisowca

Zarazem nie jest to historia z jednym bohaterem namalowanym wyłącznie czarnymi barwami i jedną postacią anielską, choć słuchając dzisiejszych mediów, można by takiego przekonania nabrać. Bo Kaczyńskiego mógł irytować człowiek, który drugiego dnia po przegranych wyborach zaczął narzekać na dyktatorski styl kierowania partią i na złą kampanię, choć sam stał się wcześniej uosobieniem wielu błędów PiS, a kampanii prowadzić nigdy nie potrafił. Z ich wypowiedzi można by wnieść, że obaj niewiele się nauczyli. Błędy Kaczyńskiego, który ignoruje słuszne postulaty Dorna, aby jakoś otworzyć i zdemokratyzować partię, są cięższego kalibru. Ale gdy Dorn jest pytany o wprowadzanie psa do Sejmu czy wyborcze "listy do wykształciucha", odmawia uznania, że też przyłożył swą rękę do klęski.

Reklama

Pomimo wszystkich brutalnych zagrywek i przejawów małostkowości obaj pozostali idealistami. Postaciami staroświeckimi, na wskroś inteligenckimi, przekonanymi, że politykę robi się przede wszystkim słowami. Więc zalewają nadal Polskę potokiem słów - słusznych i strasznych - wypowiadanych po coś i po nic, raczej przerażających niż przyciągających społeczeństwo.

Dorn symbolizuje porażkę ideowego projektu Kaczyńskiego bardziej niż którykolwiek inny odstępca - z oczywistego powodu. On pozostał "ostatnim pisowcem", w każdym razie ostatnim świadomym. Jeszcze dziś broni najbardziej ortodoksyjnej wersji pisowskiego programu. "Jeśli chcemy, aby Polska była podmiotem, musimy skonsolidować państwo i zdefiniować na nowo jego cele i zadania, po to aby zachować jego integrującą funkcję. PiS stawia Polakom poprzeczkę wyżej, chce ich zmusić do aktywizmu. PO obiecuje im błogostan" - to słowa jego wywiadu dla DZIENNIKA sprzed zaledwie trzech miesięcy. Nikt tak jak on nie rozumie myśli prezesa, wszak sam jest ich współtwórcą, a jego dzisiejsze pretensje mają charakter głównie taktyczny. A jednak właśnie on musi odejść. Pozostaną ci, którzy nigdy nie teoretyzują, nigdy się nie mądrzą. Których prezes może poprowadzić wszędzie. Kazać im być liberałami, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Ale porażka Dorna to także akt oskarżenia dla polskiej polityki. Dziś szeregowy poseł przeniósł się z komisji zdrowia do komisji obrony narodowej. Dawny twórca ustawy o dotowaniu partii politycznych, którą przygotował i przeforsował bez żadnego zaplecza, będąc parlamentarzystą niezależnym, rzuca się na kolejne tematy. Teraz siedzi obłożony zagranicznymi książkami o marynarce wojennej. Wkrótce będzie w tej tematyce najlepszy. "Zobaczy pan, w przyszłym roku znów wygram konkurs <Polityki> na najlepszego posła" - śmiał się ostatnio do pewnego dziennikarza. I to bardzo prawdopodobne, tyle że Dorn nie jest nikomu potrzebny. Nie jest potrzebny PiS, któremu wystarczy klub złożony z karnych żołnierzy. I nie jest potrzebny Polsce, bo przecież Dorn ze swoimi poglądami traktowanymi serio przez siebie samego do innej partii niż PiS po prostu nie pasuje.

Czy to jest przyjaźń?

Przez lata obaj z Kaczyńskim zaprzeczali, jakoby łączyła ich przyjaźń. Były z tą przyjaźnią kłopoty, by odwołać się do najstarszej anegdoty opisującej ich wzajemne stosunki. Poznali się w antypeerelowskiej opozycji w końcu lat 70., gdy absolwent socjologii Dorn, choć młodszy, był dobrze zapowiadającym się działaczem grupy Głos, którą wyodrębnił z KOR Antoni Macierewicz, a absolwent prawa Kaczyński aspirował do udziału w tym hermetycznym środowisku. Ten drugi wpadał do mieszkania tego pierwszego dyskutować o polityce. "Ludwik nigdy nie podał Jarkowi herbaty, a czasem popijał ją sam na oczach tamtego" - opowiada, śmiejąc się ich kolega z opozycji. Historia musiała być znana, bo opowiedziano mi ją kilka razy. Trzymający ludzi na dystans, ale ceniący sobie staropolską gościnność Kaczyński musiał być tak zszokowany, że opowiadał ją na lewo i prawo.

A jednak na początku lat 90. zeszli się na dobre. Dorn po krótkim epizodzie z członkostwem w ZChN wyzwolił się spod wpływu Macierewicza, Kaczyński był pełen wigoru i politycznych pomysłów. Porozumienie Centrum to autorskie dzieło Jarosława, ale Dorn szybko zaczął do niego dodawać ideologiczne cegiełki. W czasach gdy Lech wycofał się de facto z polityki i zakopał w NIK, to właśnie on stał się rzeczywiście "trzecim bliźniakiem”. We dwóch się naradzali, często we dwóch robili konferencje prasowe. Nieustanne wizyty Dorna w Sejmie drażniły posłów PC. Nie dość, że nie był jednym z nich, to pouczał parlamentarzystów swoim zawiłym językiem i zawsze wiedział lepiej, natomiast Kaczyński bronił go przed partią. Pozostał przy nim także w najtrudniejszych chwilach, po klęsce wyborczej 1993 r., przenosząc się wraz z prezesem do coraz mniej okazałych siedzib partii.

Wiele ich różniło. Kaczyński - potomek tradycyjnej inteligenckiej rodziny przywiązanej do narodowych tradycji. Dorn - syn żydowskiego komunisty, który po odejściu z partyjnego aparatu prowadził sklep optyczny - odbył długą drogę do prawicowej tożsamości, wybierając ją z precyzją oświeceniowego myśliciela. Nic nie przykuwało uwagi Kaczyńskiego poza polityką. Dorn zarabiał tłumaczeniem poety Johna Kearnsa i autora powieści szpiegowskich Johna Le Carrego i do dziś ma poza polityką wiele pasji - od pisania bajek po gotowanie. Kaczyński pozostał ascetą, także w sprawach osobistych. Trzykrotnie żonaty Dorn dopuścił do tego, że jego życie prywatne stało się tematem dla tabloidów. Kaczyński wystrzegał się nowinek, także technicznych, swoje teksty programowe i przemówienia pisze do dzisiaj ręcznie. Dorn, umysł tyleż humanistyczny, co ścisły, z upodobaniem surfuje po sieci.

A jednak równie wiele ich łączyło. Obaj pozostali, jak to ujął niegdyś Dorn, inteligentami z czasów, gdy ludzie rekompensowali sobie pustkę komunizmu debatami do białego świtu przy cienkiej kawie. To z ich niekończących się rozmów wynikały kolejne projekty PC, a potem PiS: walka z pozostałościami PRL, zaostrzenie prawa karnego, wizja silnego państwa. Obaj okazywali się długo i w jakiejś mierze pozostają do dziś niewrażliwi na pokusy materialne, Kaczyński bardziej - to człowiek bez konta, prawa jazdy i własnego mieszkania. Ale też Dorn, nieco bardziej praktyczny, czerpiący garściami życie, do pracy na skromnym etaciku finansowanym przez PC przyjeżdżał przez lata zdezelowanym małym fiatem z trudem mieszczącym jego długie nogi.

Pewien polityk PiS twierdzi, że ani Kaczyński, ani Dorn nie są ludźmi zawierającymi prawdziwe przyjaźnie. Ten pierwszy nie dopuszcza do siebie nikogo poza kręgiem rodzinnym: mamą i bratem. Upór tego drugiego pomógł mu się odnaleźć w świecie pomieszanych tożsamości, ale oddalił go od ludzi, których trzyma zwykle na duży dystans. A jednak jak zakwalifikować ich niekończące się pogawędki - nie tylko o polityce, także o historii, kolegach z opozycji, a nawet o sporach między różnymi odłamami marksistów na dawnym Uniwersytecie Warszawskim? Albo jak odbierać ich pełne kostycznego humoru wymiany zdań, kiedy w czarnych chwilach Kaczyński mówił do Dorna: "Wyobraź sobie, Ludwik, jest rok 2017, a my robimy w 25 osób kolejny kongres"? Jeśli ktoś powie, że to nie była przyjaźń, to co nią jest?

Dorn ostentacyjnie bezdomny

W 2005 r. po wyborczym zwycięstwie PiS Kaczyński zwołał w Sejmie swój klub parlamentarny. Za zamkniętymi drzwiami w sejmowej sali kolumnowej wypił kieliszek szampana ze swoją drużyną. Ale adresat jego pierwszego toastu został wybrany precyzyjnie. "Chciałbym podziękować członkom dawnego Porozumienia Centrum, którzy byli ze mną w najtrudniejszych chwilach" - powiedział nieco drżącym głosem i zwrócił się do stojącego nieopodal Dorna. "Nie powiem, że nie byłem wzruszony" -przyznawał nowy wicepremier i minister spraw wewnętrznych w rozmowie z "Newsweekiem”. A przecież nie uchodzi za osobę szczególnie skłonną do wzruszeń. I tylko wtajemniczeni wiedzieli, że ta wzruszająca scena maskuje kryzys wzajemnych stosunków. Właśnie wtedy, gdy przyniosły one najobfitsze owoce sukcesu.

Z jednej strony Dorn był przez wszystkie poprzednie lata człowiekiem, któremu wolno było więcej, tak jak dzisiejszemu Grzegorzowi Schetynie przy dzisiejszym Donaldzie Tusku. On mógł sobie nawet pożartować ze wzrostu prezesa. W roku 2001 pokłócili się o ocenę kampanii wyborczej. Dorn nie rozmawiał z Kaczyńskim przez wiele miesięcy, a jednak na końcu dostał od szefa kierownictwo klubu parlamentarnego. Politycy PiS pamiętają, że i po pogodzeniu dochodziło do zabawnych incydentów. Dorn miał jako szef klubu gabinet, z którego z rzadka korzystał przybywający do Sejmu Kaczyński. Gdy pobyt prezesa w feralnym pomieszczeniu się przedłużał, jego główny lokator nie krył niezadowolenia. "Chodził po korytarzu, demonstrując bezdomność" - wspomina jeden z ówczesnych pracowników klubu.

Ten brak dystansu był akceptowany przez Kaczyńskiego, ale czy do końca? Dziennikarze pamiętają, że gdy znaleźli się razem z obydwoma politykami w jednym pomieszczeniu (choćby w owym spornym gabinecie), dowcipom, wspominkom i erudycyjnym popisom nadal nie było końca. Przypominają się wielogodzinne rozprawy o historii starożytnej między Donaldem Tuskiem i Janem Rokitą. Takie rozmowy między czołowymi politykami bywają przyjemne. Od którego momentu zaczynają pokrywać jednak brak zaufania? Kiedy lider dochodzi do wniosku, że wolałby mniej partnera, bardziej podwładnego?

Zeppelin nie wystartował

Ale jest i inny wątek. W roku 2001 Dorn został mianowany szefem kampanii wyborczej. Jego działalność nie była pasmem sukcesów. Sytuacja powtórzyła się w roku 2005, kiedy znów przez moment stanął na czele kampanii. Symbolem jego porażki stał się sterowiec Zeppelin, którego wzbicie się w chmury miało symbolizować triumf myśli braci Kaczyńskich. W obecności tłumu dziennikarzy sterowiec nie poleciał, a Dorn biegał wokół niego zdenerwowany, próbując, całkiem daremnie, coś na to poradzić. "Zjadł go stres" - wspomina osoba pracująca z nim przy tej kampanii. I ponoć właśnie przy okazji takich doświadczeń lider zwątpił w jego nieomylność.

Jeśli tak, wina leżała po obu stronach, bo to było oczywiste, że utalentowany parlamentarzysta Dorn nie sprawdzi się akurat w tej roli. On nie powinien tego brać. Ale Kaczyński nie powinien mu tego dawać. Skądinąd już na początku lat 90., broniąc go przed krytycyzmem partyjnych kolegów, obsadzał go wbrew jego naturalnym predyspozycjom. Zrobił go na przykład rzecznikiem prasowym partii, choć ostatnią rzeczą, za jaką przepadał Dorn, były przyjazne pogawędki z dziennikarzami.

Oba te wątki - zmęczenie partnerstwem (być może także podejrzliwość) i niewiara w talenty "numeru dwa" - nałożyły się na siebie najpełniej w jednej scenie, o której opowiada polityk wciąż bliski Kaczyńskim. W roku 2004 na naradzie komitetu politycznego PiS Michał Kamiński zaproponował symboliczne zgłoszenie Jarosława Kaczyńskiego na premiera. Większość członków komitetu pomysł wyśmiała, a najgłośniej śmiał się Dorn. "Prezes nic nie powiedział, ale sobie zapamiętał" - wspomina mój rozmówca. Niedługo potem PO zgłosiła Jana Rokitę i skoczyło jej w sondażach.

A więc Kaczyński przekonał się, że Dorn coraz częściej się myli. Ale czy tylko? A może ważniejsze było to, że "numer dwa" uznał pomysł dowartościowania prezesa za absurdalny? W rok później padną słowa: "Ty Ludwik, nie myśl, że kiedyś przejmiesz tę partię".

Wszystko zawdzięcza nam

Funkcje w rządzie, zamiast zbliżyć, ostatecznie oddaliły obu polityków. Najpierw Kaczyński został w siedzibie partii na Nowogrodzkiej, a Dorn poszedł do MSWiA. Zagrzebał się w tym resorcie, chciał być najlepszym ministrem - całą siłą swojego reformatorskiego umysłu. Gdy lider PiS został premierem, nic się nie zmieniło, widywali się nadal rzadko. Schetyna jako osoba numer dwa w partii i rządzie Tuska ma wpływ na wszystko. Dorn, niezbyt popularny wśród pisowskiego aparatu, nie wywierał na PiS żadnego piętna, a wicepremierem był w dużej mierze malowanym. Gdy przestanie być ministrem, nie bardzo będzie wiadomo, czym - poza komputeryzacją kraju - ma się zajmować. Kaczyński nie czekał na jego rady, a on nie tłoczył się, aby mu ich udzielać.

Doszła jeszcze jedna okoliczność. Na "trzeciego bliźniaka" coraz mniej było miejsca, gdy powróciły systematyczne, wręcz codzienne kontakty między braćmi. Lech Kaczyński od początku patrzył z ukosa na silną pozycję Dorna. Powodów do utarczek nie brakowało. Szef MSWiA kazał zlikwidować kolonię łabędzi zarażonych ptasią grypą, podczas gdy prezydent usiłował jej ratować. Gdy z kolei Lech Kaczyński chciał awansować grupę borowców, sprzeciwił się szef BOR Damian Jakubowski wsparty przez Dorna.

Ale tak naprawdę chodziło o coś głębszego. Prezydent chętnie powtarzał, że Dorn powinien pamiętać, że "wszystko zawdzięcza nam". To brutalna logika, zważywszy na to, że "trzeci bliźniak” już w latach 90. podporządkował bez reszty swoje życie walce o idee PC.

Jednak prezydent często mówi - wcześniej i bardziej emocjonalnie - to, co myśli sam Jarosław. Najpierw brat przekonał brata, że powinien zastąpić Marcinkiewicza na stanowisku premiera. Potem przyszła kolej na Dorna.

Kazimierz Ujazdowski: "To typowe rozumowanie prezesa. Przypomnę, że w roku 2001 dwanaście osób, w tej liczbie Dorn i ja, zastawiło swoje majątki, żeby PiS mogło stanąć do wyborów. Połowy tych osób dziś już w partii nie ma".

To ostatnia rozmowa

Operacja odklejenia Ludwika Dorna od ministerialnego fotela przypominała zdmuchnięcie płomyka słabej świeczki. Nieważne, czy jego dymisję wychodził bardziej minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, który swoje kompetencyjne spory z szefem MSWiA przedstawiał premierowi jako następstwo trudnego charakteru rywala, a miał z Kaczyńskim częstsze kontakty. A może to sam Janusz Kaczmarek użył swoich wpływów w Pałacu Prezydenckim. Odwołany się nie szarpał, nie krzyczał, pomijając listy do mediów, w których prostował niekorzystną dla niego interpretację wypadków. Dopiero co milczał, gdy likwidowano politycznie Marcinkiewicza czy Marka Jurka. Wciąż zresztą poglądami był bliżej prezesa niż którejkolwiek z jego ofiar. Można by nawet rzec, że tak jest do dziś.

Proces dalszego rozstawania się był rozpisany na wiele miesięcy. Pierwsza wypowiedź Kaczyńskiego, że żałuje tego, co stało się z Dornem, padła na komitecie politycznym jeszcze przed wyborami, choć już po kompromitacji Kaczmarka. Potem Dornowi dano fotel marszałka Sejmu - teoretycznie na otarcie łez, choć podobno bronił się przed tą funkcją, wolał pracę w rządzie niż kierowanie obradami parlamentu. Gdy po wyborach Dorn znalazł się wśród buntowników krytykujących, zresztą cieniutkim głosikiem, kierunek, w którym podąża partia, popadł w izolację. Prezes pojednał się z nim raz jeszcze na posiedzeniu klubu, który powitał ich uścisk dłoni brawami. Ale pojednanie okazało się pozorne. Umówiona na neutralnym gruncie, czyli w gabinecie prezesa, rozmowa, ostatnia w cztery oczy, trwała wszystkiego... trzy minuty.

Zawieszony w prawach członka partii, ale nie klubu. Dorn z uporem Don Kichota polemizował na zebraniach z prezesem, który zwracał się do niego per pan. Polemiki były ważne - dotyczyły traktatu lizbońskiego czy służby zdrowia - ale wielu kolegów uznało posła Dorna za kogoś w rodzaju ducha. Nie wiadomo, co przesądziło: czy temperament zbuntowanego, który na własnym blogu lub w wywiadach eskalował krytykę linii partii, by zaraz potem zamilknąć i czekać na odzew. Czy też ważniejsza była niechęć Kaczyńskiego do pertraktowania z kimkolwiek. W zachodnich demokracjach komuś takiemu jak Dorn, uznanemu za zasłużonego i cennego, pozwolono by może wegetować na marginesie partii. Ale nie w Polsce.

Czy temat alimentów miał choć przez moment samoistne znaczenie, nie tylko jako młot na niepokornego? Być może tak. Jak tłumaczy dobrze poinformowany parlamentarzysta PiS, Kaczyńscy już przed laty bulwersowali się rozwodem Dorna, a także historiami z jego życia opisywanymi przez brukowe pisma. Prezes rozpowiadał chętnie, że to z tego powodu Dorn nie został w 2005 r. premierem. I choć tak naprawdę zdecydowało co innego - miękkie, zbliżone do PO oblicze Marcinkiewicza - bracia, jak się zdaje, szybko uwierzyli w tę interpretację.

W ostateczności jednak i te pretensje zabarwione są podtekstem ideowym. "Prezes uważa, że Dorn, żeniąc się ze stylistką mody, wszedł w nowe środowisko, w którym <PiS równa się „obciach>. Tym tłumaczy sobie jego skręt po wyborach" - to wyjaśnienie znanego posła PiS, ludzkie i prawdopodobne. Kolejna komedia omyłek w kolejnym politycznym tandemie.

Ale i to nie jest interpretacja pełna. Bo ten sam parlamentarzysta długo opowiada o staromodnym nastawieniu Kaczyńskich ceniących sobie przestrzeganie życiowych zobowiązań, a wreszcie mówi: –-Po wyborach prezes porównał nas w pierwszym wystąpieniu do wojska. Kto wie, czy czystki, szukanie winnego nie będą stałą metodą kierowania partią.

Bliski współpracownik Kaczyńskiego przyznaje: chodzi o spójność przekazu. Dorn ją zaburzał. Pytany o wątek alimentów przypomina, że tuż przed wypowiedzią prezesa temat wrzucił do debaty "Super Express". Ale na pytanie, czy Kaczyński sięgnąłby po niego, gdyby Dorn był nadal jego zaufanym, odpowiedzi nie dostaję.

Gadający świerszcz

Jest nielojalny - mówi mój rozmówca, ale nie chce tego powtórzyć pod nazwiskiem. To ciekawsze, ale nikt w PiS nie chce Dorna ani bronić, ani też atakować z otwartą przyłbicą. Partia zamilkła w oczekiwaniu. Dorn nie był zbyt lubiany, ale powalenie tak mocnego niegdyś zawodnika to przykre doświadczenie, a i groźne memento dla każdego. Z zewnątrz broni go były członek kierownictwa partii Paweł Zalewski. "Dorn to jeden z najbardziej lojalnych ludzi, jakich spotkałem w polityce. Lojalny także, a może przede wszystkim wobec Kaczyńskiego. Stanowisko marszałka Sejmu przyjął wbrew sobie, właśnie w imię lojalności".

On sam po pyskówce na temat alimentów mnoży już tylko inwektywy. Ale w pierwszych miesiącach po swoim zawieszeniu wciąż powtarzał: "My PiS". Zwolennicy Kaczyńskiego zarzucają mu nieudane próby spisków ze starymi partyjnymi żubrami, takimi jak Marek Kuchciński czy Krzysztof Putra. Ale wydaje się to mało prawdopodobne. Jaki miałby być scenariusz jakiejkolwiek wewnątrzpartyjnej akcji przeciw Kaczyńskiemu? Nawet gdyby Dorn był oderwanym od ziemi fantastą, nie umiałby go wymyślić.

Wydaje się raczej, że liczył na zachowanie statusu gadającego świerszcza z bajki o Pinokiu mówiącego partii czasem przykre rzeczy, ale nieszkodliwego i wspierającego jej ideologię. I próbował przekonywać, że większa różnorodność jest PiS bardziej potrzebna niż Platformie, bo PO jest niesiona wiatrem powodzenia, marketingowej sprawności, przychylności mediów. A partia Kaczyńskiego musi się strzec fałszywego kroku. Receptą na jego uniknięcie miały być burze mózgów.

Rzecz w tym, że diagnoza Kaczyńskiego jest dokładnie przeciwna. W zderzeniu z hufcami Tuska potrzebna jest karność i niewiele więcej. Nie wiadomo, w jakim stopniu prezes podjął decyzję o "utłuczeniu gadającego świerszcza" na zimno. Może naprawdę wierzy, że Dorn, odkąd żona zaczęła go modnie ubierać, zmienił się nie do poznania i stał się zdrajcą. Może nawet oburzył się szczerze, gdy usłyszał, że jego dawny przyjaciel nie płaci alimentów. Ale to tylko dodatek, ozdobnik, usprawiedliwienie przed samym sobą.

Właśnie, a gdzie przyjaźń? Zgasła dawno pośród wzajemnych pretensji, urazów i podejrzeń. Pamiętam swoją dawną rozmowę z Jarosławem Kaczyńskim w owym spornym sejmowym gabinecie. Ludwik Dorn położył się na kozetce i złośliwie dogadywał. Dziś nikt z członków partii nie położy się w obecności prezesa. Ale czy tym mierzy się polityczny sukces?