Otóż możliwe, że dziś chwiejny premier lepiej odpowiada polskim potrzebom niż aspirujący do przewodzenia twardziel. Ministra Drzewieckiego jako bezpośredniego sprawcę zamieszania naród może i odrzuci. Ale czy Donalda Tuska? Wątpliwe.

Reklama

Gdzie szukać analogii do potyczki rządu z PZPN? Wśród plemion murzyńskich w południowej Afryce wojna była czymś mało groźnym. Dwie grupy wojowników stawały naprzeciw siebie i próbowały się wystraszyć: wrzaskiem, wymachiwaniem bronią, przeraźliwymi maskami. Kto pierwszy uległ pojedynkowi nerwów, cofał się, a potem obsypywał zwycięzcę darami. Dopiero wódz Zulusów Czaka zmienił tę taktykę na prawdziwą krwawą walkę, pokonując sąsiadów przywiązanych do starego modelu wojowania.

Mirosław Drzewiecki i stojący za nim rząd ulegli, gdy przeciwnik ledwie pogroził dzidą. Już na początku kryzysu pisałem, że politycy PO niezbyt dobrze czują się w wojennych barwach, którymi wymalowali twarze na podobieństwo PiS-owskich poprzedników. I rzeczywiście - doszło do rejterady wśród mało przekonujących tłumaczeń, że to nie klęska, skoro kurator odejdzie dopiero w piątek, a nie jak żądała FIFA w poniedziałek. "Przecież wniosek Drzewieckiego dotyczył uchybień prawnych, a te zostaną wyeliminowane, tyle że przez komisję Kleibera, a nie przez kuratora" - przekonuje wysoki urzędnik ekipy Tuska. Ale po namyśle przyznaje: "To będzie porażka, bo rozbudzono nadzieje Polaków. Oni wiedzieli jedno: rząd zrobi coś z PZPN."

Komentatorzy DZIENNIKA doradzali rządowi, aby się nie uginał wobec gróźb FIFA i UEFA. Inni, jak sportowy komentator Wyborczej, kładli nacisk na to, że Drzewiecki wybrał fatalnie termin swojej akcji. Wszystkich krytyków łączy wszakże niesmak wobec finału. Jakbyśmy się dzielili wrażeniami z kibicowania murzyńskiej wojnie.

Reklama

Ci którzy nie życzą rządowi źle, na przykład Tomasz Lis w swoim wczorajszym programie, przypominają, że na starciu z PZPN połamał już sobie zęby poprzedni rząd. To prawda - jednak rząd Platformy miał czas nauczyć się na błędach poprzedników. Co ważniejsze rząd PiS niemający za sobą stabilnej koalicji, dużo mniej popularny, uwikłany w rozliczne wojny, mógł uznać, że kolejny front przerasta jego możliwości. A król sondaży, którym pozostaje Tusk, mógł w teorii zaryzykować wiele. Zdawał się dysponować wszelkimi atutami. Łącznie z poparciem opozycji, co w polskiej polityce ostatnich lat jest ewenementem.

W krytycznych opiniach na temat obecnego rządu dominują dwa wątki. Ma to być ośrodek władzy żonglujący PR-owskimi zagrywkami, używający rozmaitych tematów czy pomysłów do osłaniania własnej bezczynności czy kłopotów. W skrajnej, spiskowej wersji marketingowym wysiłkom doradców premiera można przypisać wszystko - nawet podpalenie samochodu Julii Pitery. Według drugiego schematu jest to ekipa pogrążona w chaosie, działająca na ślepo i nieunikająca kiksów wybaczanych tylko dzięki skali społecznego poparcia i przychylności mediów.

Rzecz w tym, że obie wizje, czasem przesadne, częściej nie, są do pogodzenia. Gdy premier rzuca na oślep kolejną zapowiedź, gdy obiecuje wielki plan komputeryzacji szkół, euro w 2011 lub cokolwiek innego (bo, jak mówi jeden z jego doradców, uwielbia nimi żonglować i to z datami) jest to wynik bałaganu - w jego otoczeniu i jego umyśle. Ale gdy to pozostaje bezkarne, a nawet procentuje, ta operacja zaczyna być powtarzana z rozmysłem. Nie każde wystąpienie rządu, które skończyło się na buńczucznych okrzykach, było planowane. Lecz skoro buńczuczność popłacała, stała się jedną z metod pracy.

Reklama

W tym przypadku też mieliśmy improwizację, opartą na przekonaniu, że znaleziono poręczną procedurę, że ludzi z FIFA i UEFA na pewno się urobi, i jakoś to będzie. Tyle że logiczną pointą było tym razem mocne: sprawdzam. Tej różnicy nie zauważył minister Drzewiecki, ani Donald Tusk i Grzegorz Schetyna, którzy akceptowali politycznie wniosek do Trybunału Arbitrażowego.

Zawiódł dar przewidywania, ale brakło także niezbędnej w takich akcjach twardości, której nie można się nauczyć na naradach PR-owców. Nikt tego nie uosabia lepiej niż premier. Dzień wcześniej groźna mina utrwalona przez tabloidy i zapowiedź: "jeśli potrzebne jest twarde stanowisko, to musi czasem kosztować". Dzień później ucieczka przed dziennikarzami. Okazało się, że przez ostatnie dni sprowadzony z urlopu Tusk zajmował się stoczniami, więc "nie zna sprawy".

Nie wiem, z jakich pobudek liderzy PO wymyślili ten poroniony blitzkrieg. Czy uznali: tak dalej być w polskim sporcie nie może, czy zatroszczyli się o notowania swojej partii, którą warto było podeprzeć dla odmiany efektowną akcją "czyszczenia stajni Augiasza". Czy, jak głosi część mediów, kierowali się wręcz motywami biznesowymi: nadzieją na tłuste kontrakty na transmisje dla Polsatu, na co nowe władze PZPN miałyby ponoć pośredni wpływ. Gwoli sprawiedliwości dopowiedzmy, że twierdzą tak zwłaszcza obrońcy zarządu Listkiewicza.

Pewne jest, że mamy do czynienia z klapą, za którą powinna przyjść sondażowa kara. Ale nie jestem pewien, czy przyjdzie. Sprawa odłoży się w podświadomości wielu Polaków, ale rewolucji raczej nie będzie. Straci najwyżej mało znany minister Drzewiecki.

Całkiem możliwe bowiem, że koniunkturalizm Platformy nakłada się, w dzisiejszej społecznej atmosferze, na koniunkturalizm Polaków. Czują oni instynktownie, że reformowanie środowiska piłkarskiego to trochę rzeźbienie w g... Tasowanie działaczy, by zastąpić jednych innymi, podobnymi, co zapewne czekałoby Platformę, gdyby zrealizowała pierwszy punkt scenariusza. A co więcej ci Polacy nie byli chyba gotowi na takie ryzyko, jak wyrzeczenie się ukochanych rozgrywek. Wielu psiocząc na Listkiewicza, może nawet odetchnęło z ulgą. Nic tego lepiej nie pokazuje jak okładka Super Expressu, który wzywając gromko do dymisji Drzewieckiego, zarzucił mu, że przez jego głupotę zagrożone było Euro 2012. No to teraz groźby już nie ma.