Najbardziej dyskomfortowe jest wrażenie nieznośnej lekkości tej porażki państwa w potyczce z międzynarodową koterią piłkarską. Lekkości, która odbiera ciężar i powagę państwu na przyszłość w czekających go poważniejszych konfliktach. Z sarkazmem przypominam sobie znany dawnym Polakom wierszyk księdza Hilariona Falęckiego o lekceważonej niegdyś w Polsce jeździe wołoskiej. "Czemu wołoskie chorągwie lekkie nazywają? Bo zawsze ciężko biorą, lekko uciekają".

Reklama

>>>Zobacz, co o sporze z PZPN sądzi premier Donald Tusk

Owa lekkość znamionuje najpierw przeciwnika w potyczce. Prawdziwe batalie przychodzi Polsce staczać z rosyjską ekspansją, z potęgą Gazpromu, czasami także z egoizmem Berlina albo Paryża. Aż wstyd się przyznać, że nie jesteśmy zdolni do sukcesu w potyczce ze skompromitowaną i znienawidzoną na świecie grandą piłkarskich aktywistów. Bez złudzeń! Takie fakty odnotowywane są w Moskwie i w Berlinie. I nie pozostają bez wpływu na sposób prowadzenia polityki wobec Polski.

Ale krótka historia tej potyczki odsłania coś jeszcze ważniejszego: naznaczony lekkością mechanizm rządzenia. Przecież konflikt wywołał sam rząd, bez konieczności albo presji. Wielu pytało, czy na pewno jesteście panowie gotowi podjąć ryzyko? Bo utarło się w Polsce sądzić, że od ryzyka specjalistami nie jesteście. Ponadnarodowa solidarność koterii piłkarskiej nie była zaskoczeniem, widziano ją wiele razy, w wielu krajach. Niezaskakujące okazały się też instrumenty nacisku: mundial 2010 i Euro 2012.

W ogóle nie wydarzyło się nic, co mogłoby zaskoczyć średnio kompetentnego obserwatora. Dzisiaj z trudem przychodzi się pogodzić z myślą, że polski rząd z rzeszą doradców i analityków nie umie projektować prostych zdarzeń w perspektywie ledwie kilku dni. Ciśnie się na usta pytanie: jak planowano nową politykę wobec Rosji, zmianę strategii wobec Białorusi, gruziński szczyt Unii albo choćby wewnętrzną reformę szkolną? W pamięci powraca uwaga - wydawało się niesprawiedliwa - zdymisjonowanego wiceministra spraw zagranicznych, że najważniejsze decyzje w państwie podejmowane są w przejściu albo w chwili wolnej od metodycznie prowadzonej pracy nad propagandą.

Na dodatek było to pierwsze starcie prowadzone przez gabinet Donalda Tuska na oczach opinii publicznej. Sam premier budował w nim napięcie, używając przez dwa dni twardych słów. Mimo że nie przedstawiono wprost opinii publicznej celów prowadzonej batalii, instynktownie stanęła ona po stronie państwa. Przez tych parę dni w głowach Polaków zaczęły się dziać obywatelskie cuda. To niemal nie do uwierzenia, ale dla naprawy Rzeczypospolitej połowa badanych była gotowa ryzykować utratą Euro! To samo mówił sobie właściwym językiem gminny głos blogów i forów internetowych. Po stronie rządu stanęły media i - o dziwo - opozycja. Przez chwilę zaczęło mi się zdawać, że cofnąłem się o kilka lat i znów doświadczam zbiorowej tęsknoty za prawym państwem. I że obecne zadanie nie przerasta sił tego właśnie gabinetu, stworzonego z ludzi znających piłkę i znających się na piłce jak mało kto.

Ale to było złudzenie. Poniedziałek umocnił tylko zły stereotyp. Stereotyp lekkiego rządu, który nie wie, o co chciałby walczyć, i obawia się przyłożyć do jakiegokolwiek punktu wielką siłę, którą posiada. I potrafi także zmarnotrawić dobrą społeczną energię . Umocnił też przekonanie, że największą słabością gabinetu Donalda Tuska jest miraż prezydentury.

Owszem, z perspektywy zdobycia prezydentury ryzykowanie nieodbytym meczem mogło się wydawać ryzykiem śmiertelnym. Tylko że to jest nauka dla opozycji w kraju i przeciwników za granicą. Że jak się mocno złapie za prezydenturę, to od rządu - a więc i od Polski - uzyskać można wiele. Bardzo wiele.