Magdalena Rigamonti: „Wdową smoleńską” uderza pan w prawicę, w swoje środowisko, obnaża pan je. W dodatku za pieniądze Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, za ministerialne stypendium, które pan dostał, żeby napisać tę książkę.
Andrzej Horubała: Ta rzecz jest pomyślana także jako moja autokompromitacja. To próba wydarcia się z tej opresji, którą jest i katastrofa smoleńska, i bańka, w której przebywamy.
„Kto w pierwszych dniach po katastrofie nie poczuł lekkiego wiewu erotyzmu na widok prezydenckiej córki w czarnym toczku: chudej, pięknej, z lekko ptasią urodą, urodą szczęśliwie jednak nieodziedziczoną po świętej pamięci ojcu, ten chyba nie był w stu procentach mężczyzną” – to jest ta próba wydarcia?
To jest taka gra. Czytajmy dalej: „Wszystko jak z dawnego fotosu reklamującego papierosy John Player Special, tego z oglądaną od tyłu skrzypaczką, całą na czarno, w pończochach z wyraźnym szwem, idącą ze sztywnym futerałem w ręku przez wieczorny, skropiony letnim deszczem trotuar”. To jest próba przezwyciężenia narodowej tragedii przez literaturę.
Nie rozumiem.
Rozdział zaczyna się słowami: „Katastrofa prezydenckiego samolotu spowodowała niejakie zamieszanie w świecie warszawskich elegantek”. Chodzi o to, żeby to nie politycy trzymali drążki sterujące naszymi emocjami, tylko wola pisarza. To jest wielkie siłowanie się z mitem. Bo co my możemy zrobić z mitem smoleńskim, który jest wtłaczany przez polityków i kreowany na różne sposoby w zależności od odbiorców, od elektoratu? Możemy starać się go przechwycić, powiedzieć: dosyć, niech pisarze się tym zajmą, niech oni narzucą swój punkt widzenia. Jeśli chodzi o traktowanie tych dni kwietniowych, to chodziło mi o spojrzenie namiętne, liryczne, a nie polityczne. Chciałem ten czas wydrzeć politykom i opowiedzieć to zupełnie inaczej.
I dlatego pan zrobił ranking urody wdów smoleńskich?
To zabieg, który ma uruchomić wyobraźnię. To nie jest wdzieranie się w real, tylko raczej...
Nie czuje pan, że przekroczył granice?
W szczerości? Na tym polega stawka tej powieści. Ktoś mi powiedział: „tak w Polsce się nie pisze”, a ja czułem obojętność na to, co się po tym wszystkim wydarzy. Byłem trochę jak Józio z „Ferdydurke”, który wrzuca różne śmieci do kompotu – jemu jest już wszystko jedno, już przekroczył wszelkie bariery.
CAŁY WYWIAD DOSTĘPNY W INTERNETOWYM WYDANIU MAGAZYNU "DZIENNIKA GAZETY PRAWNEJ">>>