Barbara Kasprzycka: Dotarło już do pana zaproszenie na konferencję "Polska Nowej Generacji" od grupy inicjatywnej Rosati, Widacki, Celiński i przyjaciele?
Sławomir Sierakowski*: Zapraszano mnie przed konferencją i teraz za pośrednictwem poniedziałkowego DZIENNIKA. Z góry uprzedzam, że nie skorzystam.
Dlaczego?
Dlatego, że nową inicjatywę polityków, którym kończy się np. kadencja w europarlamencie, jestem w stanie zrozumieć, ale nie jest mi z nią po drodze. Przecież i ja, i pani, i nawet oni sami na sobotniej konferencji nie wierzyli, że jest to prawdziwa próba stworzenia nowej formacji. Ani mnie, ani "Krytyki Politycznej" nie interesuje logika nakierowana jedynie na przedłużenie czyjegoś poselskiego mandatu. Od kilku lat konsekwentnie, i chyba z powodzeniem, budujemy fundamenty poważnej organizacji, a nie doraźnej samopomocy kilku polityków. Doraźnej, czyli wymierzonej na to, żeby udało się jeszcze ten jeden raz.
I nie wierzy pan, że w tym gronie naprawdę tli się idea nowej lewicy?
Nowe było chyba tylko to, że pierwszy raz autorzy jakiejś inicjatywy ogłaszali jej powstanie, polemizując ze sobą nawzajem podczas konferencji prasowej. W Krakowie słyszeliśmy Dariusza Rosatiego, który zadeklarował powstanie inicjatywy politycznej, Włodzimierza Cimoszewicza, który mówił, że ona nie powstaje, i Jana Widackiego, który podsumował: powstaje, ale nie powstaje.
Jak pan widzi ich szanse?
Kilku ma szanse dostać się do europarlamentu, w ramach reprodukcji znanych twarzy. Piotr Zaremba w DZIENNIKU celnie porównał to przedsięwzięcie do sytuacji Unii Wolności, której łabędzim śpiewem okazały się udane wybory właśnie do europarlamentu. Jeśli jednak powstaną dwie listy, krakowska i eseldowska, to obie mogą skończyć jak kilka partii prawicowych w wyborach z 1993 r., czyli z wynikiem 4,9. Sądzę więc, że na krótko przed wyborami powstanie jedna lista i obie strony będą musiały się nieźle nagimnastykować, żeby wyjaśnić ten alians: jedni z tworzenia nowej inicjatywy, a drudzy z patriotyzmu SLD-owskiego.
Na co liczyli, zapraszając pana?
Na to, na co liczą wszyscy politycy z tamtej strony, którzy się do nas systematycznie zgłaszają z propozycjami współpracy. Wszyscy oni zdają sobie sprawę, że "Krytyka" jest dziś jedynym szybko rozrastającym się lewicowym środowiskiem, które dysponuje potencjalnym znaczeniem politycznym, nowymi twarzami i instytucjami. Po stworzeniu pisma, wydawnictwa, sieci klubów, przygotowujemy na przyszły rok otwarcie instytutu badawczego, czyli pierwszego prawdziwego lewicowego think tanku w Polsce. Tylko takie konsekwentne działania pozwalają przyciągać ludzi do lewicy, a także wprowadzić do debaty publicznej kompletny i przemyślany lewicowy program polityczny. Na poczekaniu, między konferencjami prasowymi, można wymyślić tylko zbiór ogólnie słusznych komunałów, że chcemy Europy i żeby było lepiej, a nie gorzej.
Więc kiedy dacie realną szansę zagłosować na was tym, którzy czekają na prawdziwą lewicę?
"Krytyka" zawsze mówiła otwarcie, że ma ambicje stać się akuszerem nowej lewicowej formacji, ale nie chcemy działać doraźnie. Żeby pokonać w Polsce prawicę, trzeba naprawdę czegoś więcej niż paru stołków w sejmie polskim albo europejskim. Prawica w Polsce budowała się przez całe lata.
Czas mija. Ojczyzna wzywa.
Dobrze wiemy, że nie można całe życie dobrze się zapowiadać. "Krytyka" powstała jako próba wyznaczenia innej drogi między dwoma dominującymi na lewicy nurtami: politycznego pragmatyzmu partii władzy oraz antypolitycznego radykalizmu sekty. Nas interesuje polityka, której nie zamienia się ani w pragmatyzm, ani w moralność. Staramy się doceniać znaczenie i pierwiastka programowego, i organizacyjnego.
Poczekacie, aż będziecie starzy i nudni?
Bez obaw. Na razie jesteśmy dwudziestoparolatkami i udaje nam się realizować po kolei wszystkie nasze plany. Nie ma powodu, żebyśmy nagle zaczęli działać pochopnie. Choć dobrze wiemy, że skok w politykę partyjną to zawsze skok na głęboką wodę i zawsze zbyt wcześnie. Myślę, że rozstrzygających będzie kilka najbliższych lat. Ale też nikomu nie gwarantujemy, że stworzymy partię polityczną. Jeśli uznamy, że więcej możemy zrobić w sferze metapolitycznej, to w niej pozostaniemy.
A jeśli mielibyście wejść w politykę partyjną, to samodzielnie, czy zdecydujecie się na współpracę z kimś ze znanych polityków?
Liczymy się z tym, że budowa nowej formacji oznaczać będzie konieczność jakiejś kombinacji nowej i starej lewicy. Jarosław Kaczyński i Donald Tusk nauczyli się chodzić na nieporównanie większe kompromisy. Nie będziemy im robić takich prezentów i toczyć nieustających wojen na ideowość po przeciwnej stronie sceny politycznej. Mój sceptycyzm wobec krakowskiej inicjatywy nie wynika z jakiejś niechęci wobec Marka Borowskiego czy Andrzeja Celińskiego, tylko ze świadomości, że od samego mieszania herbata nie zrobi się słodka.
A co z zachętami ze strony Aleksandra Kwaśniewskiego?
Aleksander Kwaśniewski, podobnie zresztą jak Włodzimierz Cimoszewicz, to politycy spełnieni, którzy już nic nie muszą, a jedynie mogą. Nie będą się bić o stołki, do żadnej partii już raczej się nie zapiszą i mają komfort myślenia niedoraźnego. Zarazem są jedynymi po tej stronie politykami dużego kalibru, którzy dysponują szerokim zaufaniem społecznym i każdy, kto chce budować coś na lewicy, musi się z tym liczyć. Także my.
Ale poza kalibrem - widzi pan w nich szczerą lewicowość?
Nie zmieniam mojego krytycznego spojrzenia na kształt polskiej transformacji po 1989, a mówimy o jej głównych architektach, ale też muszę pamiętać o tym, że w latach 90. bezkrytyczna wiara w założenia neoliberalizmu była zjawiskiem powszechnym na całym świecie. W tym samym roku, w którym zaczęła się polska transformacja, Francis Fukuyama ogłosił koniec historii i trudno czynić zarzut Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, że tak jak niemal całe jego pokolenie dał się uwieść tej idei. Uwiodła przecież nawet takich lewicowców z krwi i kości jak Jacek Kuroń, którego traktujemy jako najważniejszego naszego współczesnego patrona.
Jednak Kwaśniewski nie stał w sobotę u boku Widackiego, Kalisza i Rosatiego, a Cimoszewicz owszem.
To zrozumiałe. Włodzimierz Cimoszewicz chce mieć znaczenie dla całej nieprawicowej sceny politycznej, nie odcina się więc ani od polityków zgromadzonych w Krakowie, ani od SLD, choć zachowuje wyraźny dystans.
Ale po co panu tak naprawdę Kwaśniewski z Cimoszewiczem i całym tym postpezetpeerowskim bagażem?
Dla ogromnej części społeczeństwa to są politycy godni zaufania. Nie zamierzam tego lekceważyć. "Krytyka" nie jest lewicowym kółkiem różańcowym, a ja nie jestem lewicową zakonnicą. Nie należy oczekiwać ode mnie, że będę dystansował się od poparcia, jakie wyraża dla nas Aleksander Kwaśniewski. Wręcz przeciwnie, jest mi ono bardzo miłe.
Tylko że i Kwaśniewski, i Cimoszewicz już lewicę w Polsce budowali. Pan najlepiej wie, z jakim skutkiem.
Dziś nie pretendują do roli architektów nowych inicjatyw, ale ich głos może okazać się bardzo ważny dla powstania nowej formacji. Ponadto nie są zakładnikami krótkiej perspektywy, a to jest niezbędne dla stworzenia czegoś naprawdę nowego i silnego na lewicy.
Tylko gdzie jest to miejsce dla nowej lewicy? Pan je widzi?
Próżnia na scenie politycznej już jest widoczna, a będzie się powiększać, zwłaszcza po lewej stronie. Na razie ta scena jest sztucznie zablokowana przepisami o finansowaniu partii politycznych, przepisami, które de facto premiują każdego, kto odpowiednio wcześnie załapał się na budżetową dotację. Na dłuższą metę jednak to sztuczne wspomaganie przestanie odgrywać rolę. A warunki wejścia dla trzeciego aktora będą coraz korzystniejsze. Konflikt między premierem i prezydentem, który dotąd zapewniał obu stronom dominację, bo angażował całość uwagi mediów i społeczeństwa, zaczyna już męczyć wszystkich i działać na niekorzyść obu stron. Wraz z gorszącymi utarczkami o samoloty i miejsca przy stole nastąpiło przesilenie i koło wzajemnych korzyści zmienia się w błędne koło autodestrukcji.
Żaden nie zmądrzeje?
Sprawy zaszły już za daleko i nie widać, jak miałyby zostać rozwiązane. Przecież jeśli premier z prezydentem nie umieją umówić się, kto jakim leci samolotem, to tym bardziej nie porozumieją się w sprawie ustawy kompetencyjnej. Zresztą żadna ustawa i żaden werdykt Trybunału Konstytucyjnego nie uniemożliwią prezydentowi rozciąganie swoich kompetencji. Donald Tusk długo potrafił ustępować, ale też miał wygodniejszą sytuację: do boksowania się z PiS wysyłał kamikadze Palikota, a sam mógł odgrywać dobrego policjanta. Ale tym razem osobiście zaangażował się w spór - wówczas architekt polityki miłości pokazał swoje nieeleganckie, złośliwe i małostkowe oblicze. Negatywne konsekwencje tego konfliktu zostaną jeszcze wzmocnione, gdy do Polski dotrą skutki globalnego kryzysu finansowego. Już dziś Polacy odchodzą z banku z kwitkiem zamiast kredytu mieszkaniowego. Nasi sąsiedzi, Niemcy i Ukraina, stanęli na skraju recesji. W efekcie poparcie dla PiS i PO nawet jeśli nie spadnie, to straci na intensywności i jego część łatwo może przejść na kogoś trzeciego.
I w to miejsce wejdą panowie z krakowskiej inicjatywy "Polska Nowej Generacji".
Chyba "Polska bez Nowej Generacji". Jest jeszcze Rafał Dutkiewicz i Polska XXI, która może zakłócić ten demoralizujący kontredans dwóch wielkich prawicowych partii. Tylko że po prawej stronie dużo trudniej znaleźć wolne miejsce dla nowej inicjatywy.
Jedni bez przyszłości, drudzy bez szans, a pan myśli, że próżnia na pana poczeka?
Gdybyśmy rozmawiali w 2000 roku, pytałaby pani kogoś na moim miejscu, na przykład Cezarego Michalskiego, czy kiedykolwiek odrodzi się w Polsce prawica, która wówczas była synonimem kłótliwości, nieskuteczności i kolejnych konwentów św. Katarzyny. Czy trzeba było czekać długo? Tymczasem w naszym pokoleniu nie powstało ani na prawicy, ani w centrum nic znaczącego. Dzisiejsi polityczni hegemoni okazują się bezdzietni, a stare skojarzenia wracają...
*Sławomir Sierakowski, redaktor naczelny "Krytyki Politycznej"