Bo choć warto odnotować, że premier ustąpił prezydentowi, a prezydent przedstawił grzecznie stanowisko rządu, to nie warto święcić zbyt dużego sukcesu. Jeśli bowiem spojrzelibyśmy na nasz ogródek z zewnątrz, dostrzeglibyśmy elity pogrążone w drugorzędnych sporach o symboliczne pierwszeństwo przy stole. Elity formułujące ustami swoich najwyższych przedstawicieli w śmiertelnie poważnym tonie techniczne komunikaty liczące ułamki wpływu i władzy przynależne sobie i drugiej stronie. Zobaczylibyśmy też, że przez to wszystko zabrakło nam czasu i mądrości, by chociaż spróbować zaistnieć w głównym nurcie europejskiej dyskusji. To prezydent Nicholas Sarkozy sformułował finalną tezę szczytu, a Lech Kaczyński tylko się pod nią podpisał. Dokładnie tak samo, jak zrobiłby to premier Donald Tusk.
Tak było. Ale tak być nie musi. Ostrożnie, ale można jednak wyciągnąć z ostatniej rundy wyjazdowej kłótni pewien wniosek. Otóż przebieg wczorajszego lunchu można uznać za dobrą podstawę trwałego porozumienia. Jego podstawy mogłyby mieć dwa filary. Po pierwsze, prezydent w dalszym ciągu uznaje decyzyjność rządu w sprawach kluczowych dla polityki zagranicznej. I bez obrazy przyjmuje przedstawione mu w godny sposób stanowisko Rady Ministrów. W zamian rząd uznaje prawo prezydenta do obecności na spotkaniach europejskich gremiów i poważnie konsultuje z nim najważniejsze sprawy. I nie bawi się więcej w samolotowe wojny o prestiż. Bo jedno już wiemy - może jechać jeden, mogą jechać obaj - Europie wszystko jedno.
Taka byłaby moja osobista - gdyby ktoś prosił - pierwsza instrukcja wyjazdowa dla Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska. W kolejnej, po zakończeniu tego sporu, a więc i po odrzuceniu prowincjonalizmu, sugerowałbym złączenie sił i próbę zagrania o coś więcej niż tylko miejsce przy stole. Bo Polska średnio (co nie znaczy mało) waży w Unii Europejskiej. Jak się postara, to waży sporo. Ale jak się tak żenująco kłóci - to jej siła prawie znika. I sama lokuje się na prowincji.