Czy trudno jest dziś być konserwatywnym profesorem na amerykańskim uniwersytecie?
I tak, i nie. Myślę, że wszystko zależy od sytuacji, w jakiej znajduje się dana osoba - czego uczy, na jakiej uczelni, jaki ma stopień naukowy i stanowisko. Ja mam szczęście, bo uzyskałem już dożywotnią profesurę (tenure) i nie wykładam szczególnie kontrowersyjnych przedmiotów. Moja główna dziedzina zainteresowań to amerykańskie prawo administracyjne, czyli przepisy stanowione przez prezydenta i aparat biurokratyczny. Ale już komuś, kto uczy prawa karnego czy prawa antydyskryminacyjnego, jest dzisiaj dużo trudniej niż wcześniej swobodnie i szczerze wyrażać swoje myśli na zajęciach.
W amerykańskich mediach pełno jest ostatnio opowieści o konserwatywnych profesorach, którzy wpadli w kłopoty z powodu wyrażania poglądów niezgodnych z progresywnymi wartościami - szczególnie na temat tożsamości płciowej, praw osób LGBT i rasy. Studenci organizują przeciwko nim pikiety i bojkotują ich zajęcia, a koledzy z uczelni odwracają się do nich plecami. Niektórych oskarżenia o homofobię, transfobię czy rasizm kosztowały nawet karierę. Zostali scancelowani, czyli anulowani, wykluczeni z życia publicznego. Czy pana, jako konserwatystę, również w jakiś sposób dotknęło to zjawisko?
Wielu konserwatystów rzeczywiście jest obiektem ataków. Akurat na Harvardzie nie jest pod tym względem tak źle, jak na niektórych innych uczelniach. Jednak naukowcy bez gwarancji zatrudnienia, którzy uczą przedmiotów kontrowersyjnych politycznie, często mierzą się z niebezpiecznymi sytuacjami. Ogólny obraz jest taki, że amerykańskie uniwersytety zostały w większości zdominowane i przejęte przez określoną ideologię.