Nie muszę chyba dodawać, że te odnośniki prowadzą do stron zaktualizowanych po raz ostatni jeszcze w innej epoce, czyli przed wrześniem. Co więcej, wyszukiwarka znajduje jeszcze nieaktywne już strony banków lub pośredników finansowych, zachwalające łatwe, szybkie i tanie zadłużenie się w szwajcarskiej walucie na sto procent i więcej wartości nieruchomości.
Dzisiaj z tego wszystkiego aktualne jest tylko to, że kredyt we franku jest najtańszy mimo wszelkich wahań kursowych. To znaczy najtańszy dla tych, którzy już go mają. Dla nowych potencjalnych kredytobiorców pozostają resztki tak atrakcyjnej jeszcze niedawno bankowej oferty. Powód od tygodni jest ten sam: bankom brakuje franków. Niewiele w tym pomogła akcja NBP, zresztą nadzór finansowy postawił sprawę jasno: pożyczki z banku centralnego mają iść na już uruchomione kredyty, a nie na udzielanie nowych.
Banki, jeszcze niedawno zakochane we franku, zaczęły się więc przed kredytami we frankach bronić. I robią to na różne sposoby. Te już bardzo nieliczne utrzymują z drżeniem serca względnie przyzwoitą ofertę, choć droższą niż przed paroma tygodniami. Inne, mniej lub bardziej poszturchiwane przez nadzór, wycofały się z niej w ogóle. Jeszcze inne - i nie jest ich mało - owszem, proponują franki, lecz stawiają swoim potencjalnym klientom zaporowe warunki. Ot, tak żeby nie stracić na prestiżu, kasując szwajcarską walutę z wachlarza usług. Doszło nawet do tego, że z powodu wysokich marż kredyt we franku gdzieniegdzie staje się już droższy od złotowego.
Często spotykam się z pytaniem, czy banki, które odstręczają w ten sposób klientów od franka, nie chcą więcej zarobić, kasując klientów za kredyty w złotych. Nie sądzę. Potężna bowiem część potencjalnych klientów, nie mając możliwości zadłużenia się w tanim franku, w ogóle zrezygnuje z kredytu. Banki zamiast zarobić cokolwiek, nie zarobią już nic.