ROBERT MAZUREK: Kto wymyślił Psa?
RYSZARD TERLECKI*: Milicjant (śmiech). Kiedyś nas spisywał mozolnie takim ołówkiem kopiowym, który trzeba było najpierw poślinić. I on pluje na ten ołówek i pyta skonfudowany: "A jak to się pisze? Hip, hip…". To mu podpowiedzieliśmy "hip-pies". "A, pies!" - ucieszył się. No i tak już do mnie przylgnęło.
Pamięta pan jeszcze "Skowyt" Ginsberga?
"Znałem najlepsze umysły mojego pokolenia…". Tak się zaczyna. Dalej już zapomniałem.
Wszyscy hipisi w Polsce pamiętają, jak pan to deklamował.
To zabawne, bo ja tego zupełnie nie pamiętam.
Był pan pierwszym chłopakiem Kory.
Próbowano to przeciwko mnie wykorzystać w 2006 r., kiedy kandydowałem na prezydenta Krakowa, ale to tylko przysporzyło mi popularności. Dla pokolenia moich dzieci to była bomba, że Kora, Maanam, ja…
Dzieci wiedziały o tym?
Wiedziały, że byłem hipisem, ale o Korze nie.
Pan był na pierwszym roku studiów…
A ona, wtedy jeszcze Olga Ostrowska - w liceum. Był maj 1968 r., piękna dziewczyna. Byliśmy razem w ruchu…
W ruchu? Została panu ta hipisowska nomenklatura.
Tak wtedy mówiliśmy: ruch, byliśmy w ruchu.
Kiedy Kora została Korą?
Całą trójką: Kora, jej przyjaciółka Galia, która później, w latach 80., popełniła samobójstwo, i ja jechaliśmy autostopem na zlot hipisów do Mielna nad morzem i uznaliśmy, że każdy musi mieć jakiś pseudonim. Wtedy ja wymyśliłem Galię, a ona wymyśliła dla Olgi Korę. Mnie się nie podobało, ale tak już zostało.
Nie będę pana pytał, co się działo w Mielnie…
Bo nic nadzwyczajnego się nie działo, to bajki (śmiech).
No cóż, Kora wspomina wieloznacznie, że wszystko było wtedy dla niej pierwsze…
I jakżeż ja mógłbym to komentować?
To była pańska pierwsza dziewczyna?
Nie… Miałem już 19 lat.
Jasne, Kraków u pańskich stóp.
Skądże! Co prawda Adam Macedoński, znany krakowski artysta i opozycjonista, opowiada, jak to w Rzymie w 1967 r. na Schodach Hiszpańskich zobaczył młodziutkiego hipisa, pięknie ubranego i pomyślał: "Boże, jaki śliczny młodzieniec". Kilka miesięcy potem zobaczył tego samego młodzieńca na rynku w Krakowie. I to miałem być ja (śmiech). Ja rzeczywiście byłem we wrześniu 1967 r. w Rzymie, ale nie sądzę, bym mógł wpaść w oko Macedońskiemu.
Lubi pan Maanam?
Bardzo lubiłem. Kiedy Kora śpiewała "Boskie Buenos", to ciarki przechodziły po plecach. Zawsze uważałem ją za bardzo utalentowaną kobietę.
Kiedy pan z nią rozmawiał po raz ostatni?
O Boże, strasznie dawno… Chyba podczas kampanii Mazowieckiego, kiedy ona siedziała przy jakimś stoliczku i zbierała dla niego podpisy. Ja byłem oczywiście wałęsowcem. Zamieniliśmy kilka słów.
Powinien się pan z nią spotkać. "Fakt" zrobiłby piękne zdjęcie.
Nie miałbym śmiałości tego proponować. Już wiem, co moja żona powie na ten wywiad (śmiech).
Hipisował pan już w liceum?
Uczyłem się raczej marnie, często wagarowałem. Piło się tanie wina, paliło papierosy. Już nosiłem długie włosy, w związku z czym miałem kłopoty. Szczerze powiedziawszy, to nie wiem, czy znałem wtedy jeszcze kogoś, kto nosił długie włosy.
To skąd to panu do głowy strzeliło?
Z pocztówek dźwiękowych słuchałem Beatlesów, Rolling Stonesów, Animalsów. W mojej szkole na bębnie grał Andrzej Zaucha. Hipisów poznałem wcześnie, bo…
W 1937.
Nie, w 1967 w klubie wojskowym Szopa. Tam grał czeski zespół hipisowski i oni zażądali, by hipisi wchodzili za darmo. Ja miałem już włosy do ramion, ale spotkałem dwóch takich, którzy mieli naprawdę długie włosy, pięknie rozczesane i zaczęli się dopytywać, skąd ja jestem. To byli Marcel i Warkocz z Warszawy, z grupy Proroka, warszawskiego hipisa Józefa Pyrza, dziś bardzo gorliwego katolika i wybitnego rzeźbiarza sakralnego mieszkającego we Francji. Pamiętam, jak Prorok z grupą przyjechali do Krakowa i przyszli po mnie na uniwersytet, kiedy miałem zajęcia. I tak po kolei wsadzali głowy do sali: najpierw Kogut ze swoimi długimi blond włosami, potem Turek, czyli Marek Garztecki.
Dlaczego Turek?
Bo chodził w fezie, czyli takiej tureckiej czapce. Budzili nieprawdopodobną sensację. Po zajęciach otoczyli mnie wianuszkiem, ale jako że nie miałem co z nimi zrobić, to załatwiłem im nocleg w ZMS.
W Związku Młodzieży Socjalistycznej?!
Tak. Oni się bardzo ucieszyli, że przyjechali goście z Warszawy.
No tak, pacyfistyczni, antyamerykańscy hipisi…
Oni z łatwością przyjęli tę wersję.
Był pan pacyfistą?
Z początku polscy hipisi mieli dość ostrożny stosunek do pacyfizmu. Zostali pacyfistami dopiero, kiedy się pojawili dezerterzy, a właściwie ci, którzy ukrywali się przed powszechną służbą wojskową. Nieco wcześniej spotkałem takiego pół-Polaka, który właśnie przyjechał do Krakowa i opowiadał o idei zachodnich hipisów - marszu na żelazną kurtynę. I oni chcieli, by naprzeciw nich wyszli hipisi ze Wschodu. Bardzo się do tego pomysłu zapaliłem.
Gdzie pan mieszkał?
Głównie u rodziców, ale cały czas kombinowaliśmy i wynajmowaliśmy coś wspólnie.
Pomieszkiwał pan w komunach? Była "Hip-chatka"…
Pomieszkiwałem. Hip-chatka była niejedna. Tak mówiono na domek w Bieżanowie Drożdżowni, na piękny dom braci Muskatów w Zakopanem, na oficynę przy Kazimierza Wielkiego…
Rok 1968 był bardzo burzliwy. Zaczęło się od marca.
Pojechałem do Proroka do Warszawy w piątek 8 marca, a w sobotę zobaczyłem pod Politechniką milicję bijącą studentów. Poszliśmy do Psychologa, Marka Zwolińskiego, który leżał w łóżku pobity. Wróciłem do Krakowa akurat na pierwszy wiec i opowiedziałem, co sam widziałem. Wtedy mnie wylegitymowano po raz pierwszy, w kwietniu zatrzymano w areszcie. Potem próbowaliśmy jeszcze studentów tym zainteresować, przeciągaliśmy strajk, organizowaliśmy pikiety zajęć, ale ponieśliśmy sromotną klęskę. Nikt nie był tym zainteresowany. Mieliśmy poczucie katastrofy i wrócił pomysł na hipisowanie…
Ale protestował pan przeciwko inwazji na Czechosłowację i stał się sławny w RFN.
To była druga rocznica inwazji. Demonstrację polegającą na tym, że wszyscy hipisi, zwykle kolorowi, przyjdą na czarno, wymyślili Daria i Makadiwok.
To było pod pomnikiem Adama Michnika na krakowskim rynku?
Nie, pod ratuszem (śmiech). Akurat była tam ekipa zachodnioniemieckiej telewizji, po raz pierwszy w Polsce, i dla nich to był niesamowity news. A ja się dla nich wypowiadałem jako znany hipis, który siedział w więzieniu. Dali nam karton Marlboro, które paliłem po raz pierwszy w życiu.
Pomysłodawcy tego, Daria i Makadiwok, to tragiczna para…
Ojciec Darii przez pośrednika umówił się ze mną w kawiarni. To był taki tęgi, peerelowski dyrektor i był załamany tym, co robi Daria, skądinąd śliczna, wrażliwa dziewczyna. Ja go przekonywałem, że chodzi nam o wolność, że wszystko będzie dobrze -straszne bzdury wygadywałem i dziwiłem się, że on tego nie rozumie. Ale niestety, to on miał rację.
Bo życie dopisało koszmarną puentę do tej rozmowy.
Daria i Makadiwok jeszcze w Polsce zaczęli brać jakieś świństwa. Pamiętam, jak przekonywałem ich kiedyś całą noc, żeby to rzucili, a oni zapewniali mnie, że to jest piękne. Jak tylko mogli wyjechać na Zachód, to wyjechali i zaczęli brać naprawdę. Daria zaszła w ciążę, dziecko oddała do jakiegoś przytułku dla dzieci narkomanów w Holandii. Pojechali do Paryża, gdzie ona, wycieńczona ciążą i porodem, wzięła za dużo narkotyków i zmarła w jakieś restauracyjnej toalecie. Podobno Makadiwok potem rzucił to wszystko i wyciągnął dziecko z przytułku. Ale nie wiem, czy to prawda.
Narkotyki… Był pan ich propagatorem.
Na tym pierwszym zlocie w Mielnie w nocy podczas dyskusji w obozowisku hipisów podobno wygłosiłem przemowę, że narkotyki to droga do wyzwolenia, mając na ten temat wiedzę wyłącznie gazetową.
Hm, gazetową…
Wtedy tak.
Rozumiem, że jako polityk PiS nie może pan powiedzieć więcej.
Dwóch polityków PO złapano niedawno na posiadaniu narkotyków. Nie chciałbym, by teraz, dla równowagi przywoływano jakieś moje kretyńskie wypowiedzi sprzed 40 lat. Ale tego niech pan nie pisze.
To jak było naprawdę?
Ja naprawdę miałem dużo szczęścia, bo nienawidziłem zastrzyków, więc żadne eksperymenty ze strzykawką w moim przypadku nie wchodziły w grę. A innych prawdziwych narkotyków, poza tymi pochodnymi morfiny, które się wstrzykiwało, nie było.
Było tri.
Czyli płyn do czyszczenia. To była głupota. Nazywano to "klejem", choć klejem nie było. W Krakowie tri pojawiło się wiosną 1968 r. jako bardzo tajemniczy i trudny do zdobycia specyfik przywieziony w małym pojemniczku z Warszawy. Ekscytacja opadła, kiedy się okazało, że można to kupić w każdym sklepie gospodarstwa domowego (śmiech).
Próbował pan?
Obrzydlistwo. Nie lubiłem tego.
A co pan lubił?
Nie uwierzy pan, ale nic.
Nie uwierzę.
Nasza grupa, moi przyjaciele, Kora - my naprawdę nie braliśmy. Mało tego, wszyscy przestrzegaliśmy później przed narkotykami. Sam pamiętam, jakim wstrząsem było dla mnie spotkanie narkomanów pod Pałacem Kultury - w łachmanach, na głodzie, uzależnieni.
Ale to pan trafił do szpitala podejrzany o narkomanię.
W styczniu 1970 r. poszliśmy na imprezę do Piotra Marka, artysty, muzyka, założyciela Dupy. Nie weszliśmy tam, bo nikt nie otworzył i ktoś z nas, może nawet i ja, wrzucił niedopałek do kosza na śmieci. Kosz zaczął się tlić, osmaliła się futryna, a milicja obfotografowała to i oskarżono mnie o spowodowanie zagrożenia pożarem. Prokurator podszedł do tego bardzo poważnie i dał mi miesiąc aresztu śledczego. Ścięli mi tam włosy, ale warunki były porządne, mała cela, sami spokojni więźniowie.
Nie wyszedł pan po miesiącu.
Z aresztu wyszedłem, ale prokurator kazał mnie zamknąć na trzy miesiące obserwacji w szpitalu psychiatrycznym. Tam szczęśliwie trafiłem na doktor Madejską, która następnego dnia wypuściła mnie na przepustkę, a potem wydała opinię, że nie mam żadnych związków z narkotykami. Sprawy o podpalenie też nie było.
Studiami się pan szczególnie nie przejmował.
Chciałem być dziennikarzem, ale ojciec namówił mnie, żebym dał sobie spokój z polonistyką, tylko poszedł na historię, która mnie wówczas nudziła. Pisałem jakieś wiersze… Po więzieniu za namową księdza Adama Bonieckiego pojechaliśmy do Lublina studiować na KUL. Trafiła tam duża grupa z Krakowa, Warszawy, skądś tam jeszcze. Przyjęli mnie na drugi rok, ale wytrzymałem tylko jeden semestr.
Dlaczego?
KUL miał już duże kłopoty z komandosami, przyjętymi tam po marcu 1968, którzy ciągle drażnili bezpiekę. No i jeszcze wpakowaliśmy się my z naszą komuną na Norwida… Ale też to nie była żadna wielka komuna, wynajęliśmy część willi, w której zamieszkało kilku studentów KUL, choćby Baluba, czyli Marek Liberski, dziś fotografik w Kanadzie.
Małe, prowincjonalne miasto i pan się dziwi, że hipisi wywołują tam skandal? Przecież oni takie stwory widzieli tylko w telewizji.
Bogdan Borusewicz twierdzi, że pamięta mnie z tego okresu właśnie z długich włosów. Zaprzyjaźniłem się wtedy z Sewkiem Blumsztajnem, Barbarą Toruńczyk i Joanną Szczęsną. I tak płynnie przechodziłem od hipisów do opozycji.
Tam zresztą też byli ludzie luźno z nimi związani. Wildstein był hipisem.
W każdym razie on tak uważał, ale co to byli za hipisi…
W końcu skończył pan studia w Krakowie.
To była odwilż gierkowska i przyjęli mnie na UJ. Sporo się zmieniło, bo pamiętam, jak za pierwszym razem profesor Henryk Batowski zapowiedział, że albo on będzie na wykładzie, albo ja ze swoimi długimi włosami, a jak przyszedłem po kilku latach ze znacznie dłuższymi włosami, to nic nie powiedział, a na egzaminie dał mi piątkę.
Statkował się pan powoli.
Pierwszym krokiem było dziecko i małżeństwo. W takiej kolejności. Ślub wzięliśmy w 1975 r. Ja wtedy nie bardzo się przykładałem do studiów, konspiracja też była nieco zabawowa i nagle stałem się odpowiedzialny za coś więcej niż tylko swoje włosy.
To był szok?
To był pierwszy moment, w którym zacząłem jakoś rozumieć świat, pierwszy krok.
Zmieniły się pana poglądy.
Moja droga do prawicy prowadziła przez radykalny antykomunizm, który przeżywałem bardzo głęboko i osobiście. Potem w latach 80. moje poglądy kształtowało środowisko krakowskiego podziemnego pisma "Arka".
Przeżył pan nawrócenie religijne?
Nigdy nie zerwałem z Kościołem, choć przez lata nie praktykowałem zbyt intensywnie. Natomiast nigdy mnie nie pociągały popularne w środowisku hipisowskim fascynację buddyzmem czy Wschodem.
Ale ortodoksja katolicka, jak u Proroka, też nie?
Zostałem ortodoksem, choć nie całkiem przekłada się to na moje życie, nad czym ubolewam.
Nie czuje się pan Pawlikiem Morozowem?
Nigdy się nie czułem. Zawsze miałem poczucie, że ujawniłem przeszłość ojca z miłości do niego.
Ojciec był żołnierzem Andersa, potem pisarzem, redaktorem "Życia Literackiego".
Pisał głównie o historii, doceniali go w tej roli profesorowie uniwersyteccy.
Jak poznał pan jego tajemnicę?
Jeden z archiwistów krakowskiego IPN podczas przejmowania akt SB trafił na nazwisko Terlecki. Zajrzał tam i ze zdumieniem zobaczył, że chodzi o mojego ojca. Powiedział o tym ówczesnemu szefowi IPN w Krakowie Januszowi Kurtyce, który przez kilka tygodni zmagał się z tym, jak mi to przekazać. Prawdę mówiąc, w ogóle się nie zdziwiłem.
Zimna reakcja profesjonalisty?
Zajmowałem się tymi sprawami, wiedziałem, co to znaczy być konfidentem, w jakich okolicznościach można się nim stać. I kiedy zobaczyłem teczkę, to pomyślałem, że to może być coś nieistotnego. Ojca zwerbowano w 1951 r., czyli był to czas, o którym nikt z nas nie wie, jak by się zachował.
A sama współpraca ojca…
Nie chcę być źle zrozumiany, nie chcę go wybielać, ale jego donosy dotyczyły, z jednym wyjątkiem, emigracji i były one na poziomie informacji z londyńskiego "Dziennika Polskiego". Znalazły się tam też jakieś charakterystyki psychologiczne emigrantów, topografia budynku "Kultury" paryskiej…
Banały.
No tak, choć oczywiście to wszystko nie było takie niewinne.
Jak na pański artykuł zareagowała rodzina?
Dzieci przyjęły to dobrze, choć było to dla nich - zwłaszcza dla najstarszej córki, która była z dziadkiem bardzo związana - trudne. Za to moja mama bardzo to przeżyła. Uważała, że niepotrzebnie to wszystko zrobiłem, skoro wtedy nikt inny takich rzeczy nie pisał.
Jak pan jej to tłumaczył?
Przekonując, że jeśli nie ja, to za kilka lat opisze to ktoś inny, w inny sposób, a ja wiem o ojcu to, czego oni nie będą wiedzieć.
Na przykład co?
To jak mnie wychowywał na antykomunistę. Że z jednej strony wielu nocy nie przespał ze zgryzoty, że brnę w różne głupstwa, a z drugiej jak mnie szpikował "Kulturą" paryską.
Jak wyglądały pańskie stosunki z ojcem?
Oczywiście spieraliśmy się. Najpierw ja byłem lewakiem i do furii doprowadzały go moje poglądy i życiowe zawirowania, a potem jak zaangażowałem się w opozycję, to irytowała jego bierność, więc choć wiedziałem o jego niekończących się kłopotach z cenzurą, to zarzucałem mu oportunizm.
Na pana ojciec nie donosił.
Nie, nigdzie nie znalazłem śladu. Myślałem nad tym, dlaczego wcześniej nie zrezygnował ze współpracy z SB i bardzo poważnie zastanawiałem się, czy ojciec mnie nie chronił, czy jego współpraca nie była ceną za to, by mnie nie spotkała poważniejsza krzywda?
Nie był pan internowany.
No właśnie, nie byłem, a moi przyjaciele siedzieli. Byłem nawet dość zaskoczony, że mnie nie wzięli, ukrywałem się przez parę tygodni.
Co by pan powiedział ojcu, gdyby żył?
Nie mam do niego żalu, mnie na pewno nie skrzywdził, a sam nie wiem, jak bym się zachował, gdyby mnie przycisnęli.
Po tym tekście przeczytał pan o sobie, że jest Pawlikiem Morozowem.
Autorka tego sformułowania, Maria Hernandez-Paluch, przepraszała mnie za to, ale już poszło w świat. Machnąłem na to ręką. Zaskoczyła mnie za to reakcja części środowiska "Tygodnika Powszechnego", z którym przez lata byłem związany, a Krzysztofa Kozłowskiego lubię do dziś - tam Józefa Hennelowa napisała, że naplułem na grób ojca. Za to entuzjastycznie o mojej publikacji wyraził się arcybiskup Życiński. Myślę, że dziś by tego nie powtórzył.
Co w panu zostało z hipisa?
Jakaś specyficzna wrażliwość na ludzi, na kontakt z nimi.
Słucha pan jeszcze hipisowskiej muzyki?
Muzyki słucham głównie w samochodzie. Lubię Country Joe and the Fish, taki psychodeliczny zespół. Słuchałem też Grateful Dead i oczywiście Rolling Stones.
Opowiedział pan o swej przeszłości Jarosławowi Kaczyńskiemu?
Nie było takiej rozmowy, kiedy proponował mi kandydowanie na prezydenta Krakowa. Za to później spytał mnie, czy znałem z tamtych czasów Marka Kuchcińskiego, niegdyś hipisa z Przemyśla. Swoją drogą Marek był jednym z tych, którzy mnie rekomendowali prezesowi.
Mafia hipisowska.
Jest nas paru w polityce: ja, Marek, Donald Tusk. Pamięta pan przecież jego zdjęcia z tamtych czasów? (śmiech)
*Ryszard Terlecki, poseł PiS, w latach 70. jeden z pierwszych polskich hipisów, znany jako Pies.