"Z dzisiejszej perspektywy widać, jak wielu osobom wyrządzono krzywdę przez bezkrytyczne ujawnienie materiałów operacyjnych Służby Bezpieczeństwa" - pisze w swoim specjalnym oświadczeniu gen. Czesław Kiszczak, ostatni szef PRL-owskiej bezpieki. Człowiek, którego obciąża wszystko, co robiły podległe mu służby.

Reklama

Wszystko - od morderstw (w większości nie osądzonych do dziś) po bezprawne zatrzymania, inwigilowanie, podsłuchiwanie, szantażowanie - długo można wymieniać - tych wszystkich, którzy byli nie dość posłuszni poprzedniemu ustrojowi. Dziś generał spokojnie cieszący się wysoką emeryturą, a nawet szacunkiem części swych ofiar, występuje w roli świadka historii. Zaświadcza, że sam rozkazał "przesuwać źródła informacji", tj. wpisywać w teczki osób zarejestrowanych jako tajni współpracownicy dane uzyskane środkami technicznymi. Głównie przy pomocy podsłuchów.

Takie wyznanie dziś w Polsce, gdzie sporo wpływowych środowisk kwestionuje lustrację, jej sens czy możliwość jej przeprowadzenia, musiało wzbudzić wielką ekscytację. Bo oto okazuje się, że skoro generał tak mówi (generał piszę z małej litery, bo z dużej pisze się tylko o Wojciechu Jaruzelskim) to znaczy, że świadomych agentów nie było.

Wiele osób, których teczki nie spłonęły 20 lat temu, chwyci się oświadczenia Kiszczaka jak ostatecznego dowodu swej niewinności. Nieraz jeszcze usłyszymy argumentację "na nikogo nie donosiłem, ktoś mi to dopisał do akt, a podpis sfałszowano". Generał jednak nie jest wzorem szczególnej wiarygodności. Świadczy o tym jego życiorys. Nie jest też wzorem odwagi, co widać choćby ze stosowania dziesiątków uczniackich trików, po to by uniknąć i tak ślamazarnie prowadzonych procesów. Ale może tknęło go sumienie?

Przyjrzyjmy się oświadczeniu. Generał pisze, że "przesuwano źródła", po to by uniknąć dekonspiracji przez licznych rzekomo sympatyków "Solidarności", którzy mieli zagnieździć się w podległych mu resortach. Już to jedno zdanie zawiera dwie kwestie, które nie mają wiele wspólnego z prawdą i logiką. Sympatyków "S" w resorcie niestety nie było tak wielu. A przykład Adama Hodysza świadczy o czymś innym - że trzeba było chronić przed dekonspiracją agentów, a nie kable i mikrofony podsłuchów. Bardziej celowe byłoby opisywanie informacji uzyskanych od agentów jako wynik podsłuchu. Bo zawsze trudniej było zwerbować agenta niż założyć podsłuch.

Wypytywany przez "Gazetę Wyborczą" prof. Andrzej Friszke mówi, że nigdy nie spotkał się z przypadkiem wpisania danych z podsłuchu do teczki agenta. Co więcej twierdzi, że jego zdaniem byłoby to bezcelowe, bo zniekształcające specyfikę przekazu. Czyli utrudniające dalszą analizę tekstu. Friszke nie jest "oszalałym lustratorem", sympatyzuje z "Gazetą" i raczej jego rozmówczyni ucieszyłaby się z potwierdzenia tez Kiszczaka. Tym bardziej ważne są jego słowa. Sam Kiszczak pisze w oświadczeniu rzeczy takie, że trudno w nie uwierzyć. Stwierdza, że nie zna skali zjawiska, ile było owych "przesunięć". Według niego nie tworzono żadnych statystyk, a "wiedzę cząstkową" mają tylko poszczególni funkcjonariusze. Generał każe nam wierzyć, że kluczowa instytucja PRL, jej rdzeń i ostoja, nie ewidencjonowała najważniejszych działań. W świecie, gdzie skrupulatnie wyliczano każdą rolkę papieru toaletowego? Możemy być pewni, że generał nie pisze prawdy. Pozostaje jednak pytanie, po co ogłosił oświadczenie? I dlaczego teraz? Dlaczego nie dwa, cztery, dziewiętnaście lat temu? Jeśli tak bardzo dziś przejmuje się "krzywdą" osób lustrowanych, to dlaczego nie odezwał się w momencie rozpoczęcia lustracji Małgorzaty Niezabitowskiej? Dla niej przecież sprawa podsłuchu jest główną linią obrony. Generał twierdzi też, że nie należy brać poważnie akt pozostałych po jego resorcie. To akurat nie zaskakuje, bo gdy słuchało się esbeków zeznających przed Sądem Lustracyjnym, to niemal każdy z nich próbował się przedstawić jako niezdarny i przez to nieszkodliwy miś.

Tak jednak nie było. Bo skoro Niemcy traktują poważnie akta Stasi, skoro Rosja nie chce otworzyć akt KGB, skoro historycy uważają dokumenty wytworzone przez państwa totalitarne za ważne, zazwyczaj wiarygodne źródła (w końcu Eichmann został skazany dzięki aktom III Rzeszy), to dlaczego mamy uważać, że PRL był jakąś beztroską i niepoważną wyspą? Nie, podwładni generała tworzyli dokumenty z największą powagą i starannością. Co on sam poniekąd przyznaje w swoim oświadczeniu, pisząc, że "nikt nie przewidywał i przewidzieć nie mógł zmiany ustroju".