Tandem autorów „Polityki” - Wiesław Władyka i Mariusz Janicki – zatroskał się o publicystykę DZIENNIKA. „Ta publicystyka stała się jakaś wsobna, półprywatna, z cytowaniem własnych biografii, próbą budowania legendy pokolenia” - tak komentują zmianę kierownictwa tej redakcji. I opatrują wniosek paroma przykładami.

Reklama

Najpierw przykład humorystyczny - panowie W. i J. wytropili, że czasem cytuję Michała Karnowskiego, a na dokładkę wydaliśmy razem kilka książek. Mam rzeczywiście zgubny nawyk powoływania się na kogoś, gdy kradnę mu myśl. I tak się składa, że diagnozy Karnowskiego indukują mnie częściej niż autorów „Polityki” (choć bywa, że ich twórczość także, i wtedy ich wymieniam). Gdybym był złośliwy, napisałbym, że lepiej się nawzajem cytować, niż stale pisać wspólne teksty, a tak naprawdę jeden i ten sam tekst - jak obrzydliwym i wielkim graczem jest Jarosław Kaczyński. To się dopiero jawi jako publicystyka zjadająca własny ogon. No, ale nie jestem złośliwy.

Jako przykład hermetyczności DZIENNIKA panowie W. i J wymienili debaty z udziałem Krasowskiego, Michalskiego, Matyi i Rokity. I tu już schodzimy z towarzyskich złośliwości. Jesteśmy na poziomie realnego sporu.

Nie wiem, czy pochłonięci tropieniem śladów ciągle zagrażającej IV RP publicyści „Polityki" mieli czas, aby te debaty czytać. Gdyby chcieli je omawiać z dobrą wolą, przyznaliby, że były one autentycznymi sporami - toczonymi przez ludzi o przeciwstawnych poglądach. Tak się złożyło, że czołówka publicystyczna DZIENNIKA to osoby niezależne, niemyślące pod środowiskowy strychulec. Czasem z ich zróżnicowaniem DZIENNIK nawet przesadzał. Bo naraził się na pretensje wielu czytelników, że nie wiedzą, co myśleć.

Reklama

Bawi mnie, gdy śladów politycznego zaangażowania na łamach DZIENNIKA szuka tygodnik, który w obliczu ostatnich wyborów sejmowych zwarł szeregi pod wyartykułowanym na okładce hasłem „Tusku musisz”. Cieszy mnie i popycha do rozważań o meandrach historii sytuacja, gdy z politycznych łamańców rozlicza nas pismo, które przeszło od wsparcia dla stanu wojennego poprzez sprzyjanie SLD do twardszego niż w jakiejkolwiek innej gazecie basowania rządzącej Platformie.

Ale w szczególności uderza niezrozumienie fenomenu: oto dyskusja może się toczyć również w obrębie redakcji. Ponieważ panowie W. i J. pozwolili sobie na dogłębną egzegezę linii DZIENNIKA, ja poczynię parę uwag na temat „Polityki”. Tam wszystko jest jasne. Wiadomo, kto wróg, kto przyjaciel, kto mądry i ważny, a kto głupi i wart lekceważenia. Między Tomaszem Wołkiem, Janiną Paradowską, Danielem Passentem, panami W. i J. oraz innymi publicystami - od społecznych po sportowych - panuje jednomyślność. Jakby wszystkie teksty pisała jedna i ta sama osoba, czasem dla niepoznaki zmieniająca styl. Wyróżnia się Jacek Żakowski, gdy pisze na tematy społeczno-ekonomiczne, co nadaje mu walor oryginalności. Ale gdy trzeba, i on znajdzie drogę do jedności z mainstreamem. Oni popierają z pozycji liberalnych, on z lewicowych - te same osoby, książki, ekipy i historyczne konkluzje.

Nawet gdyby DZIENNIK dyskutował sam ze sobą (co nie jest prawdą - różnobarwność nazwisk pojawiających się na kolumnach opinii biła po oczach pstrokacizną), to „Polityka” nie zniża się do dyskutowania z nikim. Trudno dyskutować, kiedy cytuje się poglądy przeżute już przez innych. „Polityka” to znakomite, pełne erudycyjnych wywodów pismo, tyle że zajęte głównie przypominaniem prawd do wierzenia.

To gwarantuje mu zresztą nawet na słabnącym rynku mediów papierowych wciąż względnie stabilną pozycję. Ludzi, którzy wolą się utwierdzać w raz nabytych przekonaniach, jest więcej niż tych, którzy lubią je weryfikować w swobodnej wymianie myśli. Kto nie wierzy, niech sięgnie do internetu. Tam pozorny dialog rozbity jest na szereg monologów. Żołnierze przeciwstawnych spraw (pisali o tym ostatnio Maciej Rybiński i ojciec Maciej Zięba), są najwdzięczniejszymi adresatami urzędu nauczycielskiego przebranego w dziennikarstwo. „Europa”, „tolerancja”, „wolny rynek” i najbardziej kluczowe „Kaczor jest brzydki”, parę haseł wystarczy, by dołączyć do grona czytelników pisma, które minęło niejeden dziejowy zakręt, a dziś tak lubi stawiać do raportu innych. Przy paru wadach i zapewne błędach DZIENNIK lubił zawsze prowokować, zderzać racje, wzburzać nieruchomą powierzchnię stawu. Starcia Michalskiego z Rokitą, pytania Matyi, moje niezgody z Krasowskim - były jakoś tam ożywcze, przesycone niepokojem. Czy przekraczały cierpliwość czytelnika? To inne pytanie. Tyle że dla panów W. i J. to powód zgorszenia, coś co przeczy prawom fizyki, podważa ich wizję mediów. My przynajmniej, skoro już mówimy o pokoleniowej legendzie, będziemy wspominać, że żyło nam się ciekawie. A wy?