Intryga polityczna wokół telewizji aż się prosi o pióro Makiawela, tyle w niej zasadzek, przewrotności i chichotu fortuny. Oto siły pisowsko-prezydenckie pod wodzą braci, sprzymierzone nieoczekiwanie z całą potęgą polskiego Hollywood z Agnieszką Holland i Krzysztofem Krauze na pierwszej linii oraz posiłkowane przez lewicowy szwadron Napieralskiego, mniej wprawdzie liczny, ale wyposażony w doskonałą broń akceptowania prezydenckiego weta – podjęły batalię o... (nie, nie, to nie pomyłka) pełne panowanie Donalda Tuska nad państwowymi mediami. Jak to bywa w takich razach, okres formowania się sprzymierzeńców jest czasem mocnego propagandowego ostrzału. PiS zatem demaskuje rządowy plan „faktycznej likwidacji mediów publicznych" (rzecznik Błaszczak), lewica oskarża Tuska o „tchórzostwo" (Napieralski), a najcięższe armaty pośród aliantów wytacza Hollywood. Zdaniem reżysera Krzysztofa Krauzego Tusk doprowadził nas do „tabloidalnego zubożenia świata”, a na dodatek zaprowadził straszliwe „polityczne dozorcostwo nad mediami”. To prawdziwe wypowiedzenie wojny! Tylko dlaczego antytuskowe przymierze stawia sobie za cel umocnienie medialnej hegemonii deklarowanego wroga?

Reklama

Są dwa wyjaśnienia tego paradoksu. Pierwsze – że to Tusk dzięki sprzyjającym obrotom koła fortuny i lisiego sprytu pozbawił swych wrogów jakiegokolwiek dobrego wyboru. Mogą oni poprzeć uchwaloną przez PO ustawę, a wtedy PiS i SLD będą mieć telewizję na nowo zorganizowaną według własnego widzimisię przez PO, a Hollywood – jeśli nie przestanie brykać – poczuje finansowe wędzidło Rostowskiego bezpośrednio na swoich kontach bankowych. Są więc przeciw ustawie? Jeszcze lepiej. Opozycja dopiero zobaczy prawdziwą pomstę Farfała za krzywdy wyrządzone nie tak dawno Giertychowi i jego wszechpolskiej młodzieży. A Hollywood po iście pyrrusowej kampanii uratuje system abonamentu, po całej tej awanturze nie płaconego już chyba przez nikogo rozsądnego. I będzie skazane, aby potem grzecznie prosić wszechpolskich chłopców o jakieś niewielkie finansowe wsparcie. W makiawelicznej logice czystej gry jest to polityczny mat: przeciwnik nie ma się już gdzie obrócić. Nie dziwota, że wybitny reżyser Krzysztof Krauze skarży się, iż „ma dyskomfort”.

Ale zarazem może być też tak, że sprzymierzeńcy poczynili założenie, iż w czasach potęgi propagandy mają moc, aby zmusić Tuska do uległości nieustannym atakiem czarnej antyrządowej propagandy. Hollywood ma zresztą w pamięci świetne doświadczenie, gdy w 2005 zorganizowało podobny sojusz PiS – SLD – FILM, któremu udało się rozgromić PO oporną wobec planu wyjęcia spod kontroli państwa pieniędzy na dotowanie filmów, w postaci tzw. Instytutu Sztuki Filmowej. Wtedy bywało nawet tak, że inteligentny zabijaka Maciej Strzembosz pojawiał się w imieniu filmowców w Sejmie, aby rozbić partyjną naradę PO. Tym razem jednak PO ma władzę i większe możliwości. Dla propagandowego spokoju Tusk by i może poszedł na jakieś układy z filmem, gdyby nie stawiane przezeń żądanie porozumienia PO – PiS w sprawie mediów. Tymczasem stanowcze zablokowanie takich negocjacji w początku tego roku przez przywódców obu stron jasno pokazuje, że taki kontrakt nadal nie jest możliwy. Z punktu widzenia Tuska tak nowa ustawa, jak i Farfał gwarantują, że telewizja będzie wypełniać tę misję publiczną, jaką ma dla niej obóz rządowy: być segmentem Patriotycznego Ruchu Antypisu. I pełnienie tej misji jest dzisiaj realną granicą kompromisu.

Jedno tylko może niepokoić premiera. Dwa lata temu show-biznes rozkręcał histeryczno-plebejską kampanię: „Wszyscy ratujemy ojczyznę przed Kaczorami”, a Tusk mógł rozbuchane emocje ledwie trochę podsycić i dać się ponieść przychylnym wiatrom. Był wtedy taki czas, że artyści byli szczęśliwi z „tabloidalnego zubożenia świata”. Dziś ogarnia ich na nowo zwątpienie i złość. W zasadzie premier ma tak silne karty, że może zlekceważyć te elitarne kaprysy. Ale zawsze pozostaje na końcu pytanie: na ile odwrót artystów jest sygnałem jakiegoś szerszego, znaczenie mniej przyjaznego dla Tuska trendu?