Po komunikacie GUS, w którym pojawiła się informacja, że PKB w pierwszym kwartale tego roku wzrósł o 0,8 proc., rząd zatryumfował. Pomińmy wątpliwości dotyczące wiarygodności tego wskaźnika, bo nie mają one rozstrzygającego znaczenia. Potwierdzeniem tego jest fakt, że rząd wkrótce potem zapowiedział i realizuje nowelizację budżetu, która sankcjonuje prawie podwojenie deficytu.

Reklama

Polska gospodarka jest jak niewielki statek na wzburzonym oceanie. Jednak wbrew temu co twierdzi premier Tusk, zagrożenia nie stanowią „kieszonkowcy z opozycji” grasujący na pokładzie, ale wątpliwe kwalifikacje sternika.

Bezpośrednie przyczyny kryzysu w światowej gospodarce są znane. Złagodzenie kryteriów udzielania kredytów konsumpcyjnych w USA stało się przyczyną powstania „toksycznych aktywów”. Skumulowały się ogromne ich kwoty, ponieważ ich sekurytyzacja i emisja zabezpieczonych tymi kredytami papierów dłużnych utrudniła ocenę ryzyka i doprowadziła do jego entropii. Toksyczne aktywa przeniknęły na wielką skalę do portfeli bardzo wielu instytucji finansowych.

Bolący bąbel

Procesowi powiększania się bąbla spekulacyjnego sprzyjała polityka bardzo taniego pieniądza prowadzona w USA, upowszechnienie nowych (wysoce skomplikowanych) instrumentów finansowych i rozluźnienie nadzoru nad rynkami finansowymi. Negatywny wpływ miało też stosowanie agresywnych bodźców motywujących menedżerów do maksymalizacji krótkookresowego zysku. Rezultatem wszystkich tych czynników był gwałtowny wzrost finansowego lewarowania w gospodarkach krajów wysoko rozwiniętych. Relacja wartości aktywów bankowych do PKB osiągnęła w USA 350 proc., a w UE niewiele mniej (ale w Irlandii ponad 700 proc.). Obecnie, po pęknięciu „bańki”, dokonuje się nowa wycena aktywów, co prowadzi do wielkich strat uczestników rynku.

Destrukcja bańki oznacza spadek popytu w następstwie efektu „utraty bogactwa” i prowadzi do spadku zaufania między uczestnikami rynku finansowego. Obserwujemy więc ograniczenie popytu oraz trudności z normalnym finansowaniem działalności przedsiębiorstw. Czynniki te pobudzają mechanizm mnożnikowy i gospodarki rozwiniętych krajów już znalazły się – choć w bardzo różnej skali – w fazie głębokiej recesji. Szczególnie ucierpiały kraje korzystające na wielką skalę z zewnętrznego finansowania i o rozbudowanym relatywnie silnie sektorze finansowym.

Rosyjska wiarygodność

Reklama

W gospodarce polskiej recesja jeszcze nie występuje i – pod warunkiem korzystnego splotu okoliczności – wystąpić nie musi. Jednak dwa potężne czynniki mające źródło w gospodarce światowej stymulują destabilizację procesów makroekonomicznych. Poważny spadek popytu na polski eksport oraz – wskutek dążenia inwestorów zagranicznych do ograniczenia ryzyka – zmniejszenie zaangażowania kapitału zagranicznego.

Kluczowe znaczenie ma głęboka recesja w Niemczech. To główna przyczyna spadku produkcji przemysłowej w Polsce. Ucieczka kapitału zagranicznego – stanowi z kolei główną przyczynę spadku kursów giełdowych. I jedno i drugie niesie ograniczenie popytu i popycha gospodarkę w wyższe bezrobocie, co wtórnie ogranicza popyt. Jednak rynek się „broni” poprzez „dostosowanie kursowe” (spadek wartości pieniądza krajowego), co – w krótkim przynajmniej okresie – zabezpiecza przed jeszcze większym spadkiem eksportu i stymuluje ograniczenie importu. I jedno, i drugie przeciwdziała recesji. Podobny skutek ma działanie mechanizmu, który – w języku teorii ekonomii – określany jest jako „automatyczny stabilizator koniunktury”. Budżet musi ponosić relatywnie wysokie wydatki (przede wszystkim socjalne) ze względu na zobowiązanie ustawowe mimo spadku dochodów. Powiększa się deficyt, a więc łączny popyt w gospodarce nie spada lub spadek jest ograniczany.

Paradoksalnie, ale fakt, że w Polsce nie ma jak dotąd recesji, nie jest konsekwencją trafnej rządowej polityki, ale – przynajmniej w znacznej mierze – wynika z jej... niepowodzeń. Wszak rząd chciał usztywnienia kursu polskiej waluty (zgodnie z pierwotnym projektem Donalda Tuska już od pewnego czasu powinniśmy być w tunelu sztywnego kursu ERM2) i dążył do dostosowania wydatków budżetowych do wpływów, obiecując utrzymanie relatywnie bardzo niskiego deficytu. Dzięki Bogu, Tuskowi i Rostowskiemu się nie udało. Polska prawie na pewno nie będzie więc „drugą Irlandią”, która w tym roku odnotuje głęboką recesję.

Przewidywania co do sytuacji w gospodarce światowej pozostają zróżnicowane, jednak zdają się przeważać prognozy pesymistyczne. Ich najważniejszą przesłanką jest ocena, że w systemie finansowym ciągle znajdują się nieujawnione „toksyczne aktywa” o wielkiej wartości. Ich przecena musi prowadzić do dalszych wielkich perturbacji. Scenariusz przedłużenia okresu recesji, a w najgorszym przypadku jej przebieg wg „hipotezy litery L” (scenariusz „japoński”) nie może więc być eliminowany z prognozy, co nie znaczy, że na tym przede wszystkim założeniu budować trzeba politykę gospodarczą.

Przewidywania makroekonomicznej sytuacji Polski obarczone są więc znaczną dozą niepewności. Relatywnie – na tle Europy – niewielkie obroty handlu zagranicznego (40 proc. PKB) skłaniają do przyjęcia, że załamanie produkcji za granicą będzie miało mniejsze – niż w szeregu innych krajach – znaczenie, a okolicznością sprzyjającą jest też silne osłabienie złotego. Stosunkowo niskie w Polsce finansowe „lewarowanie” pozwala oczekiwać umiarkowanej negatywnej reakcji na zahamowanie wzrostu kredytów. I w końcu, zadłużenie w walutach zagranicznych (zarówno państwa, jak i przedsiębiorstw oraz gospodarstw domowych) w stosunku do sumy rezerw walutowych nie jest wygórowane, a więc perspektywa ataku spekulacyjnego na złotówkę też nie jest szczególnie wysoka.

Ale jest i druga strona. Zagraniczne banki matki banków polskich (niektórzy mówią, że nie ma banków polskich, tylko są banki w Polsce) na ogół znajdują się w trudnej sytuacji i z pewnością będą dążyć do jej poprawy bądź to poprzez przejęcie zysków wypracowanych w Polsce, bądź ograniczając zaangażowanie własnych środków jako bazy akcji kredytowej (w skrajnym przypadku mogłoby to oznaczać odpływ depozytów). Jednak największe zagrożenie związane jest z sytuacją budżetu. Deficyt przeciwdziała recesji, ale stwarza też ryzyko utraty reputacji polskiego państwa. Trzeba się liczyć z wyższym kosztem obsługi zadłużenia (chodzi nie tylko o koszty finansowania bieżącego deficytu, ale też o „rolowanie długu”), ale – w przypadku gdyby deficyt był bardzo wysoki – mogłoby nastąpić radykalne załamanie zaufania rynków do polskiej gospodarki.

Niekorzystną okolicznością jest fakt, że w okresie dobrej koniunktury, gdy wzrost był szybki, występował deficyt. Rząd PiS (ale z pełną akceptacją PO), zamiast wyeliminować deficyt, zmniejszył wtedy ciężary podatkowe („spłaszczenie” i zmniejszenie PIT) i parapodatkowe (poważna redukcja składki ubezpieczeniowej). To bardzo komplikuje obecną sytuację finansów publicznych. Obecnych zagrożeń związanych z deficytem nie można lekceważyć, ale też absurdalne były twierdzenia ministra Rostowskiego, że niewielkie nawet jego zwiększenie przyniesie katastrofalne skutki (gdyby Rostowski był konsekwentny, to by powiedział, że obecnie – proponując duże powiększenie deficytu – chce wywołać katastrofę). Schody mogą się zacząć, gdy rynki wycenią wiarygodność polskiej gospodarki, tak jak w 1998 roku oceniły wiarygodność Rosji. Tego ryzyka lekceważyć nie można.

Zakładnicy rynkowego optymizmu

W wariancie „optymistycznym” można założyć, że dynamika procesów kryzysowych w gospodarce światowej już w końcu tego roku będzie miała tendencję wygasającą, a Polska zdoła uniknąć recesji. To nie znaczy, że gospodarka polska uniknie poważnych perturbacji. Kryzysowe konsekwencje niesie nawet gospodarcza stagnacja: poważny wzrost bezrobocia (pewnie do poziomu 13 – 15 proc.) i spadek dochodów budżetu (ważny jest cały sektor finansów publicznych, którego deficyt już w tym roku wyniesie pewnie 6 – 7 proc. PKB).

W wariancie pesymistycznym przyjąć trzeba, że spadek aktywności gospodarczej (szczególnie w Europie) będzie głęboki i długotrwały, albo też popełnimy poważne błędy w polityce gospodarczej. W takim przypadku recesja w polskiej gospodarce wystąpiłaby niewątpliwie i pewnie byłaby wysoka oraz długotrwała. Bardzo trudno byłoby uniknąć głębokiej destabilizacji makroekonomicznej.

Rząd w ostatnim okresie zdaje się skłaniać – choć bardzo niechętnie – do uznania faktów (o czym świadczą bardziej realistyczne prognozy i nowelizacja budżetu), jednak zwleka z określeniem programu antykryzysowego. W szczególności nie widać programu awaryjnego, który byłby adekwatny do scenariusza „zagrożenia”. Dlaczego tak się dzieje? Przyczyną zasadniczą nie jest niepewność. Znaczenie rozstrzygające ma polityka (ochrona interesów „bazy wyborczej”) i ideologiczne doktrynerstwo. I jedno, i drugie przesądziło, że przez rok czasu opinia publiczna była epatowana kompletnie nierealnym (i o wątpliwej celowości) projektem szybkiego wstąpienia do strefy euro. Także pozbawiona jakiegokolwiek realizmu polityka budżetowa wyrastała z obawy ujawnienia, że liberalny rząd proponuje wysoki deficyt, no i z nadziei, że rynek sobie jednak poradzi i sytuacja ulegnie poprawie. Rząd zwlekał, bo premier i jego minister finansów są ideologicznymi wyznawcami „rynkowego optymizmu” i zakładnikami najzamożniejszej klienteli wyborczej. Jest to spójne z krytyką polityki antykryzysowej prowadzonej przez ogromną większość krajów o rozwiniętej gospodarce, które na szeroką skalę próbują kompensować spadek popytu prywatnego zwiększonymi wydatkami rządowymi i dążą do powiększenia płynności sektora bankowego (niektóre kraje zdecydowały się nawet na jakąś formę monetyzację części deficytu), a kosztami kryzysu próbują obciążyć grupy najzamożniejsze.

Ryzykując pomyłkę, można przyjąć, że – w wariancie optymistycznym – polska gospodarka wyjdzie w bieżącym roku na „lekkie zero” i uzyska niewielki wzrost w roku przyszłym – ale tylko pod warunkiem niezwłocznego podjęcia różnych działań antykryzysowych. Takich działań jednak nie widać. Może to doprowadzić do zaprzepaszczenia szansy na uniknięcie recesji.

Polityka gospodarcza powinna być „zrównoważona” – uwzględniać sprzeczne racje. Odrzucić trzeba zarówno doktrynalny sprzeciw wobec rosnącego deficytu, jak i postulat przyzwolenia na jego wzrost niczym nieograniczony. To pierwsze jest nie tylko pozbawione realizmu, ale i niecelowe, bo stymuluje spadek produkcji. To drugie oznaczałoby lekceważenie potencjalnie gniewnej reakcji rynków. Wydaje się, że tama powinna być więc budowana przy akceptacji wysokiego poziomu deficytu (np. na poziomie 6 proc. PKB w roku 2009 dla całego sektora finansów), ale nie można zaakceptować deficytu dowolnie wysokiego.

Daniny i ciułanie

Istnieją bardzo niewielkie możliwości oddziaływania w krótkim okresie zarówno na normy obciążeń daninami publicznymi, jak i na wielkość zobowiązań państwa w zakresie wydatków. Potrzebny jest zatem doraźny program ciułania drobnych oszczędności na wydatkach, jak i program pozyskania dodatkowych dochodów. I w jednym, i w drugim przypadku kryterium muszą być następstwa społeczne i konsekwencje dla popytu na produkty krajowe. Oznacza to w praktyce, że oszczędności powinny objąć przede wszystkim wydatki skierowane na dobra z importu, natomiast dodatkowe dochody budżetu (lub funduszy) powinny być pozyskane od wysokich dochodów osobistych i z podatku akcyzowego od dóbr, które mogą być uznane za dobra wyższego rzędu lub też pochodzące z importu. W krótkim okresie szczególne znaczenie mieć może pozyskanie dodatkowych wpływów ze składki ubezpieczeniowej (rysuje się perspektywa dużego deficytu funduszu ubezpieczeń społecznych) od osób dotychczas korzystających w tym zakresie z przywilejów (zamożni rolnicy i część samozatrudnionych poza rolnictwem oraz osoby otrzymujące dochody wyłącznie lub w dużej części z honorariów i prac zleconych).

Jeżeli z ciułania oszczędności uzyskamy w tym roku kilka miliardów złotych i podobną kwotę z dodatkowych wpływów, to istnieje szansa (choć nie ma pewności), że tegoroczny deficyt budżetu centralnego nie przekroczy 30 mld zł, a deficyt całego sektora finansów nie będzie większy niż 6 proc. PKB. Można by uniknąć kolejnej nowelizacji budżetu.

Co najważniejsze, dążenie do takiego rezultatu uznać można za rozsądne, bo nieniosące recesyjnych następstw w krótkim okresie i sprzyjające ograniczeniu nierówności i przywilejów. Jednak to, co wydaje się rozsądne gospodarczo (i społecznie), jest w obecnej sytuacji bardzo trudne politycznie. Trzeba przecież ograniczyć przywileje ubezpieczeniowe grup stanowiących bazę społeczną obecnej koalicji i z respektem traktowanych zarówno przez PiS, jak i SLD. Zresztą, być może konieczne okaże się też podniesienie stawki akcyzy (lepiej byłoby wprowadzenie dość wysokiej akcyzy – 15 – 25 proc. – na dobra luksusowe w rodzaju kosztownych samochodów). Nie powinno być podwyżki akcyzy na papierosy i alkohol. Z trzech powodów. Bo to przede wszystkim produkty krajowe, w niektórych środowiskach (w znacznej części gospodarstw domowych o niskich dochodach) popyt na używki jest sztywny i konsekwencją byłoby ograniczenie innych wydatków konsumpcyjnych (szczególnie na żywność). I w końcu papierosy, wódka stosunkowo łatwo mogą być dostarczane nielegalnie. Jednak krytycznie mówi się przede wszystkim o zwiększeniu akcyzy na paliwa płynne, choć przecież ich produkcja oparta jest o kosztowny import. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to „klasowe stanowisko”. Manifestuje się ono bardziej jeszcze wyraziście w propozycji podniesienia stawki VAT na żywność. Musiałoby to przynieść poważny wzrost cen żywności i doprowadzić do pogorszenia dochodowej sytuacji przede wszystkim rodzin wielodzietnych.

Budżet państwa (i cały sektor finansów publicznych) znajdzie się w dużo trudniejszej sytuacji w roku następnym. Bezrobocie (przeciętnie w roku) będzie prawdopodobnie sporo wyższe i trudno zakładać wzrost płac. To ogranicza dochody z PIT. Niższe będą zyski przedsiębiorstw, a więc i dochody z CIT. Nie będzie też możliwości poboru „tłustej” dywidendy. Ale nie widać możliwości dalszego ograniczania wydatków. Raczej odwrotnie (choćby wzrost wydatków na zasiłki dla bezrobotnych i wzrost kosztów obsługi długu). Jeżeli więc chcemy – a wydaje się to konieczne – twardo przeciwstawić się np. przekroczeniu deficytu sektora finansów ponad 7 proc. PKB, to podwyżki podatków są nieuchronne, ale też możliwe. Ich wprowadzenie nie musi w istotnym stopniu negatywnie wpłynąć na popyt na krajowe dobra. Dużo ostrzej staje tu kwestia politycznych blokad. Pomysł PO wydaje się nieskomplikowany: drastycznie ograniczyć wydatki i odpowiedzialność zrzucić na prezydenta, który – tak twierdzi Michał Boni – nie chce zaakceptować jakichkolwiek podwyżek podatków.

Bajki dla dużych i naiwnych

Jednak między bajki można włożyć twierdzenie, że nawet łagodna progresja podatkowa niszczy motywację. Tymczasem jest wiele powodów, by sądzić, że obecnie system podatkowy – jako całość – ma degresywny charakter (im wyższy rzeczywisty dochód, tym niższa faktyczna stawka podatkowa). Umiarkowany więc krok w kierunku progresji nie może zaszkodzić. W pierwszej kolejności należałoby uchylić kuriozalną regulację wprowadzoną przez SLD (ze szczególnym uwzględnieniem roli Leszka Millera) dającą najzamożniejszym samozatrudnionym prawo do podatku liniowego. Z pewnością trzeba przywrócić trzy stawki podatku PIT, a – być może – wprowadzić też czwartą 50 proc. stawkę (dość często stosowaną w różnych krajach Unii) od nadwyżki ponad bardzo wysoki dochód (np. ponad 50 tys. zł miesięcznie na jednego podatnika). Obydwie te zmiany nie przyniosą góry pieniędzy, ale też nie powinny istotnie ograniczająco wpłynąć na popyt na krajowe produkty. Wszystkie proponowane tu zmiany podwyżki „wyminęłyby” też trzy czwarte gospodarstw domowych o dochodach niskich i średnich.

Jeżeli proponowanym tu zmianom podatkowym towarzyszyłaby poprawa (obecnie fatalnej) egzekucji podatków (należałoby też bezwzględnie wyeliminować możliwości działania w podatkowych rajach), to powinniśmy uzyskać dodatkowe dochody do budżetu w granicach 2 proc. PKB. Zakładając, że w tym roku zmiany w obrębie ubezpieczeń (i ewentualnie niewielkie zmiany podatku akcyzowego) przyniosły by 0,5 – 1 proc. PKB – powinno wystarczyć. Przynajmniej, jeżeli nie przyjdzie z zagranicy silne recesyjne uderzenie.

Teoretycznie alternatywą dla podniesienia podatków jest zmasowana wyprzedaż pozostającego jeszcze majątku państwa. To zła – powiem twardo: antynarodowa – alternatywa. Ceny aktywów są niskie, a w przypadku zmasowanej wyprzedaży pewnie jeszcze spadną (będzie trzeba sprzedawać – jak stocznie – w cenie złomu). Istnieje zagrożenie, że przedsiębiorstwa nie po to będą kupowane, by nabywcy zarabiali na ich działalności, ale po to, by... mogli je zamknąć, przecież w gospodarce światowej występują ogromne nadwyżki zdolności produkcyjnych. Trzeba też pamiętać, że zmasowana wyprzedaż może przynieść jednorazowo najwyżej nieco ponad 30 mld zł. To suma, którą państwo z dywidendy może uzyskać w ciągu 4 – 5 lat.

Co jednak można zrobić, jeżeli zła koniunktura światowa będzie nas spychać w recesję i makroekonomiczną destabilizację? Cudownych środków nie ma. Myślę, że sięgnąć trzeba – mimo wszystko – po instrument robót publicznych. Ten instrument ma potencjalne poważne wady, ale w obecnej sytuacji ma też istotną zaletę: możliwość zatrudnienia dużej grupy potencjalnie bezrobotnych w prostych inwestycjach infrastrukturalnych. Możliwy jest tu niski udział kosztów kapitałowych, a wsad importowy jest symboliczny. Oznacza to, że mnożnikowe działanie wydatków na roboty publiczne powinno być relatywnie bardzo wysokie. Oczywiście program robót publicznych nie powinien prowadzić do wzrostu deficytu. Trzeba by sfinansować go z przymusowej (ale z umiarkowanie komercyjnymi standardami) pożyczki, która nie byłaby zaliczana do długu państwa.

W przypadku recesyjnego scenariusza rozważenia wymaga też decyzja o pośredniej monetyzacji części deficytu. Nie wydaje się, by w tych warunkach stwarzało to poważne zagrożenie pobudzenia inflacji. Nie wydaje się też, by – pod warunkiem twardej kontroli deficytu – podważyło to reputację Polski jako dłużnika i wywołało negatywną reakcję rynków. Natomiast ta decyzja sprzyjałaby relatywnie szerszemu kredytowaniu przedsiębiorstw i gospodarstw domowych przez banki komercyjne. To ostateczność, ale lepsza niż – proponowane obecnie przez rząd – sięganie przez budżet po hipotetyczny zysk NBP.

* * *

Wiadomości o końcu kryzysu są stanowczo przedwczesne, ale też nie jest wykluczony łagodny scenariusz. Oczywiście pod dwoma warunkami: korzystnej sytuacji na rynkach światowych i właściwego działania polskiego państwa. Z tym ostatnim jest najgorzej. Polityczna rywalizacja jak dotąd skutecznie uniemożliwia konieczne porozumienie na linii rząd – opozycja – prezydent – NBP. Rząd dotychczas nie tyko nie podejmował działań antykryzysowych, ale nawet nie chciał uznać realnej diagnozy (wybory europejskie!). To niestety nie musi się zmienić, bo premier (a pewnie i obecny prezydent) przygotowuje się do wyborów prezydenckich. Skądinąd konieczne działania (jeżeli podwyżki podatków mają obowiązywać od przyszłego roku, to ustawa musi wejść w życie przed końcem obecnego) mogą nie być podjęte. Czarny scenariusz, który przychodzi mi do głowy, jest taki: rząd nic nie robi z podatkami, prezydent blokuje ustawy ograniczające uprawnienia socjalne, deficyt sięga progu ostrożnościowego (najpierw tego z ustawy o finansach publicznych – 55 proc. PKB, a potem konstytucyjnego – 60 proc. PKB), rynki uznają, że Polska jest niewypłacalna i wycofują swoje aktywa, kurs euro przekracza 5 zł, upadają niektóre banki, budżet musi wypłacać depozyty jako ich gwarant (ale i tak wybucha panika), deficyt sektora finansów publicznych osiąga 15 proc. PKB, wybucha wielka inflacja, nieuchronna staje się głęboka recesja. Nawet Lepper może wrócić. Ten scenariusz nie jest wykluczony. Minister Rostowski ma silne nerwy, a niegdyś (w artykule w „Rzeczpospolitej”) proponował zmniejszenie wydatków państwa... o połowę. Jego aliantem może być lider związku zawodowego „Sierpień 80” – przecież skrajnie neoliberalna polityka stymuluje rewoltę.