Jedno już się udało Władimirowi Putinowi: jego obecność w Polsce zdominuje obchody 70. rocznicy wybuchu wojny, a przemówienie na Westerplatte będzie najciekawszym i najdonioślejszym zdarzeniem politycznym w ich trakcie. Zapraszając szefa rosyjskiego rządu na dzień 1 września, premier Tusk nie przewidział zapewne lawiny zdarzeń, jakie owo zaproszenie za sobą pociągnie. Intencja Tuska należała do gatunku szczerych i prostych: obecność władcy Rosji przy okazji rocznicy wojny miała uwiarygodniać tezę o unormalnieniu pod rządami PO polsko-rosyjskich relacji.
Stało się dokładnie odwrotnie. Wszystko, co dzieje się właśnie teraz między Polską i Rosją, unaocznia tylko skalę nienormalności tych relacji. Dowód? Ciężko doprawdy znaleźć w Europie dwa inne kraje, w których taka rocznicowa wizyta wywoływałaby jawną grę szachujących się nawzajem służb specjalnych. Z kolei zdumiewający rozmach rosyjskich przygotowań propagandowych do wizyty dowodzi, jak dużą wagę Moskwa przywiązuje do spraw polskich oraz ile politycznego kompleksu i hipokryzji tkwi w powtarzających się do znudzenia manifestacjach rosyjskiej obojętności wobec Polski i polskiej polityki. Chyba nigdy dotąd zagraniczna podróż Putina nie była wspomagana tak rozległą akcją rosyjskiej służby wywiadu FSB, kremlowskiej administracji oraz kontrolowanych przez Kreml mediów. Jakby to mógł określić Józef Mackiewicz – misternie zorganizowana Wielka Prowokacja.
Samo przyjęcie zaproszenia Tuska było jakimś aktem odwagi rosyjskiego premiera. Bo Westerplatte – to przecież dla niego kwadratura koła. Stanie tam obok kanclerz Merkel, która z uczciwością i świadomością niemieckiej winy czcić będzie pamięć ofiar hitleryzmu. Putin mógłby teoretycznie wejść w taką samą rolę. Mógłby... gdyby na przykład był Gorbaczowem. Rzecz jednak w tym, że wykładnia dziejów II wojny światowej jest jednym z filarów legitymizacji jego władzy. Pod przewodem Stalina bohaterski naród radziecki rozgromił hitleryzm, bo ZSRR w przeciwieństwie do całej ówczesnej Europy nie spiskował z faszyzmem i nie dał się mu zastraszyć. Tylko taka wykładnia wojny uzasadnia dzisiejszą próbę odnowienia rosyjskiego roszczenia do wyjątkowości i mocarstwowości. W rocznicę wojny Putin musi dać wobec całej Rosji świadectwo swojej wiary w ten narodowo-sowiecki mit. Czy wobec tego jest skazany na podjęcie na Westerplatte otwartej polemiki z historyczną prawdą o rosyjskiej odpowiedzialności za wybuch wojny? I czy w ten sposób nie będzie lać wody na młyn dla polskiej, albo precyzyjniej – kaczyńskiej tezy głoszonej w Europie, iż Rosja to jednak zupełnie inna polityka i „inny świat”?
Ten wojenny kontekst przyjazdu Putina spowodował już dość gwałtowne odkorkowanie polsko-rosyjskiej butelki, wbrew zamysłom premiera i polskiej dyplomacji, która marzyła o ugrzecznionym i „europejskim” święcie. Rosyjska próba oskarżenia Polski o antysowiecki spisek z Hitlerem, z wykorzystaniem zagrabionych przez NKWD archiwów „Dwójki”, zmusza dziś polski rząd do czynienia tego, czego czynić nie zamierzał. Dowiadujemy się więc, że Tusk będzie pytać Putina o los zamkniętego w Moskwie śledztwa katyńskiego oraz że – wbrew publicznym obietnicom sprzed miesiąca – polscy dostojnicy nie będą jak diabeł święconej wody unikać w dniu 1 września kwestii odpowiedzialności Sowietów za wojnę. Słyszymy także ostrzegawczo brzmiące słowa premiera, iż „polskie służby będą reagować na rosyjskie insynuacje”. Jak to często w polityce bywa – rząd, który chciał wzajemne relacje zagłaskać, trochę przez przypadek stał się nieświadomym sprawcą i uczestnikiem poważnego kryzysu. Gdyby nie to zaproszenie... Sądzę jednak, że to był dobry przypadek. Bo interesem Polski nie jest krótkotrwałe klajstrowanie zasadniczych sporów z Rosją, tak aby przy pierwszej okazji wybuchały one jak teraz ze zdwojoną siłą. Ale raczej uparte poszukiwanie codziennych warunków politycznej i gospodarczej koegzystencji mimo owych nieusuwalnych sporów.