Błędem wydaje się to, że takie właśnie obrady zamknięto przed mediami. Zresztą przyczyna tego błędu pozwala zauważyć, jak poważna jest choroba współczesnej polityki. Partia obawiała się tego, że pokazanie jej ludziom jako zwykłego, nie do końca pozbieranego zgromadzenia, zaabsorbowanego na dodatek niepojętymi dla opinii kłopotami z paragrafami własnego statutu - źle posłuży jej reputacji.

Paradygmat dzisiejszej polityki wymaga bowiem, abyśmy partyjne zebrania wyobrażali sobie jako nowoczesne parteitagi, na których w otoczeniu multimedialnych obrazów uśmiechnięci działacze w niebieskich koszulach frenetycznie oklaskują przywódcę, który podniesionym głosem demaskuje nikczemność konkurencji. Tymczasem PiS mogło spokojnie pokazać tym razem całkowicie odmienny styl: i tak przecież wyczekujący na parteitag reporterzy opuściliby zgromadzenie po kwadransie, wzruszając bez zainteresowania ramionami. A tak dano konkurencji pretekst, iżby - tak jak szczeciński działacz PO - dzieliła się z nami "prawdziwym szokiem z powodu dziwności i sekciarstwa" zamkniętego kongresu.

"Istniejemy jako duża partia". To zdanie z przemówienia Jarosława Kaczyńskiego oddaje chyba najlepiej polityczną atmosferę kongresu. Zapanowało tam coś na kształt zadowolenia z małej stabilizacji. PiS uwierzyło chyba w to, że sens jego politycznej strategii zamyka się dziś w dwóch faktach: istnienia i bycia w opozycji wobec PO. Być może wymaga to dłuższego czasu, a długi marsz może być uciążliwy, niemniej jednak - tak jak nieuchronny był tryumf trywialnej przecież antypisowskiej taktyki Tuska - tak samo i dla PiS nadejść musi kiedyś czas zwycięstwa. No bo przecież rządy Tuska nie będą wieczne, a po nich ktoś władzę musi wziąć!

Dlatego Kaczyński, kreśląc na wstępie pole dyskusji, skoncentrował je wokół kwestii menedżerskich, a nie politycznych. Niemal dokładnie tak jak niegdyś Balcerowicz przejmujący kierownictwo Unii Wolności. Po pierwsze więc - zdaniem prezesa - PiS cierpi na niedostatek pracy działaczy ("trzeba dotrzeć do każdej parafii"). Po drugie - na niespójność komunikacji i propagandy ("nie jesteśmy jak PO partią żołnierzy, ale za dużo jest kakofonii"). Wreszcie po trzecie - działacze zablokowali pole dla różnorodnych form ruchu społecznego wokół partii ("trzeba pozwolić na aktywność sympatyków"). Zwłaszcza ta trzecia diagnoza Kaczyńskiego jest interesująca, gdyż PiS było od początku i świadomie budowane wedle recepty restrykcyjnie kadrowej jako "partia czystych", którzy muszą swej czystości bronić przed zalewem jakiegokolwiek ruchu obywatelskiego.

Oczywiście, gdyby na przykład w takim Krakowie partia potrafiła wyrwać się z pseudoelitarnego kręgu coraz bardziej zdemoralizowanych i zwaśnionych asystentów Ziobry i Wassermanna, jej lokalny prestiż zapewne mógłby wzrosnąć. Choć wątpliwe, aby nowa taktyka menedżerska Kaczyńskiego okazała się aż tak efektywna. Rzecz jednak w tym, że istota kłopotu PiS nie tkwi obecnie w kwestiach menedżerskich. Prawdziwe problemy PiS są dziś bowiem par excellence polityczne.

Najpierw ten, że "duża partia" - jak mówi Kaczyński - została otoczona skutecznym kordonem sanitarnym i zamknięta w nim może przegrać i prezydenturę i następny rząd. Nieśmiała współpraca z SLD jest - jak dotąd - jedynym ciekawym pomysłem na przełamanie tej izolacji. A ponadto - taktyka ostrej polaryzacji i starcia PO - PiS nadal wychodzi na dobre Tuskowi, a nie Kaczyńskiemu. I jeśli miałaby się nadal na dłuższą metę utrzymać, rodzić będzie raczej millenarystyczne mrzonki o nieskończonych w czasie rządach Tuska, niż budować nadzieję na powrót Kaczyńskiego. To są powody, dla których zadowolenie z małej stabilizacji w PiS nie jest dzisiaj jeszcze wskazane.









Reklama