Piątek 11 września był dniem, w którym minęło osiem lat od ataku terrorystycznego na Nowy Jork i Waszyngton. We wtorek 15 września mija zaś rok od ogłoszenia bankructwa banku Lehman Brothers i rozpoczęcia otwartej fazy globalnego kryzysu finansowego.
Co łączy te dwie daty? Otóż obie te rocznice zdają się symbolizować prawdziwy koniec starego świata i początek nowego. Z naszej perspektywy datą graniczną - rzeczywistym przełomem epok - jest rok 1989, upadek Związku Radzieckiego i koniec zimnej wojny. Tyle że okres między rokiem 1989 a 2001 był swoistym "międzyczasem" - by użyć określenia Jonasza Kofty. Nawet definiowano ten okres raczej przez zaprzeczenia niż przez określenia o charakterze pozytywnym. Mówiono "postkomunizm" albo - jak w sławnym artykule Fukuyamy - "koniec historii". Łatwiej było nazywać to, co się skończyło, trudniej zdefiniować to, co nadeszło.
Nowy, nie całkiem wspaniały świat
11 września 2001 roku zamykał te 12 szczęśliwych lat - skądinąd niewolnych od problemów i konfliktów, ale wypełnionych poczuciem, że oto wchodzimy w jakąś lepszą epokę, w której polityka międzynarodowa krajów demokratycznych jest coraz bardziej podporządkowana celom humanitarnym, woli szerzenia praw człowieka, demokracji i pomocy rozwojowej krajom słabo rozwiniętym. Wprowadzano do stosunków między narodami takie nowe pojęcia, jak "interwencje humanitarne", "obowiązek obrony" społeczeństw przed ich własnymi władzami, jeżeli zachowują się w sposób zbrodniczy. Pod takimi hasłami przebiegała interwencja w Kosowie, służyły one nawet uzasadnieniu póżniejszej interwencji w Iraku przeciwko reżimowi Saddama Husajna.
Atak terrorystów na WTC uświadomił światu, że ma do czynienia z wrogiem nowego typu. Wiedziano oczywiście i przedtem o terroryzmie radykalnych islamistów, ale nie postrzegano w nim zagrożenia na wielką skalę dla pokoju w tak stabilnych regionach świata, jak USA czy Europa. Trauma 11 września, zwłaszcza w USA, była niezwykle głęboka, był to pierwszy atak na terytorium Ameryki od 200 lat. Dziś zaczynamy sobie uświadamiać, że nadaliśmy tamtym wydarzeniom nadmiernie apokaliptyczny wymiar. Zaczęto używac takich pojęć jak "wojna z terroryzmem". Nawet nie z terrorystami, lecz - bardzo zwodnicza hipostaza - właśnie z terroryzmem. W tym sensie operację, która zdaniem wielu wybitnych specjalistów powinna mieć charakter policyjny, zdefiniowano jako wojnę globalną. W tym elementarnym błędzie intelektualnym tkwi częściowo poważny błąd polityczny: marginalizacja na lata problemu Afganistanu i wojna w Iraku, której konsekwencje do dziś są niezwykle rozległe.
czytaj dalej
Zmiany, które nastąpiły w świecie w ciągu 8 lat po 11 września, mają charakter przeciwny do tego, co wyobrażano sobie bezpośrednio po ataku na WTC. Przestano mówić o "dobrotliwej hegemonii" czy "liberalnym mocarstwie" USA. Najpotężniejszy kraj ukazał granice swoich możliwości, tracąc po drodze wiele ze swojego autorytetu w świecie. W ostatnich latach widzi się raczej w Stanach Zjednoczonych, zwłaszcza po wybuchu kryzysu finansowego, kraj, którego rola w świecie relatywnie, jeżeli nie bezwzględnie, maleje. Prezydentura Obamy zdaje się być swoistym domknięciem tego procesu. Dziś USA nie są hegemonem globalnym, lecz primus inter pares państw, które będą dominować w wieku XXI, takich jak: Chiny, Unia Europejska, Indie, Rosja, Brazylia... Skończyła się już epoka amerykańskiego szeryfa, który w pogoni za bandytą rusza cwałem, nie oglądając się za siebie, nie konsultując z nikim, licząc, że inni za nim podążą.
Na poboczu
15 września 2008 roku z kolei - moment, w którym po upadku banku Lehman Brothers doszło do paniki na Wall Street i początku załamania światowej gospodarki - zamknął klamrę pokojowego, nieprzerwanego w istocie rozwoju po II wojnie światowej. W międzyczasie, w latach 70. i 80., mieliśmy upadek złudzeń związanych z dalszym rozwojem i dominacją państwa dobrobytu i opiekuńczą rolą państwa. Ujawnione wówczas granice możliwości państwa narodowego doprowadziły do ideowej i politycznej dominacji neoliberalizmu, którego prorokami byli prezydent Reagan i premier Wielkiej Brytanii pani Thatcher. Neoliberalizm zakładał maksymalną deregulację gospodarki i radykalne ograniczenie roli państwa w gospodarce. Nie państwa, lecz wolny rynek organizował świat współczesny.
Kryzys, który został wywołany patologiczną radykalizacją neoliberalnej praktyki, doprowadził do ruchu historycznego wahadła w stronę przeciwną: ku poważnemu wzmocnieniu roli państwa w sferze finansów i gospodarki realnej oraz do wzrostu roli porozumień międzypaństwowych dla ustanowienia nowych, globalnych mechanizmów kontroli rynków.
czytaj dalej
Skutki tych dwóch wydarzeń, których rocznice mijają w tak niewielkim odstępie - ataku terrorystów i kryzysu finansowego - będą definiowały stosunki między narodami, ale również sytuację wewnątrz krajów w wieku XXI. Nie wiemy jeszcze, czy dojdzie do korekty i wiekszej równowagi w procesach globalnych, czy też do ich ograniczenia w wyniku wzrostu zjawisk protekcjonizmu, zamykania się państw czy ich bloków (takich jak Unia Europejska) przed konkurencją zewnętrzną.
Polska w jakimś sensie znalazła się dość daleko od epicentrów obu kryzysów. Mimo iż nasz kraj wziął udział w wojnie w Iraku i jednoznacznie opowiedział się po stronie USA, wbrew postawie naszych głównych europejskich sojuszników nie spotkało nas dotychczas bezpośrednie zagrożenie ze strony terrorystów. Nie widać też, by wyciągnięto u nas jakieś głębsze intelektualne i polityczne wnioski z tego, co tak naprawdę stało się po 11 września, i z konsekwencji polskiego militarnego zaangażowania po stronie USA, które w Afganistanie trwa przecież do dziś.
Znaleźliśmy się też w jakimś sensie na poboczu globalnego kryzysu finansowego. Jesteśmy jedynym krajem Europy, który na tle powszechnej recesji utrzymuje wciąż niewielki wzrost gospodarczy. Nawet wzrost bezrobocia wydaje się być - kosztem fiskusa i brutalnie eksploatowanych pracowników - równoważony przez wzrost szarej strefy. W ocenie społecznej - co podkreślają kolejne sondaże - kryzys zdaje się do Polski nie docierać. Skąd to właściwie się bierze?
Nie-korzyści z zacofania
W XIX i na początku XX wieku panowała swoista doktryna o korzyściach zacofania. Stan zacofania miał umożliwiać przeskoczenie etapów cywilizacyjnego rozwoju, które przechodziły kraje pionierskie. W naszym słabo zwiniętym, formującym sie dopiero po 1989 roku systemie bankowym nie było tak wyraźnego jak na Zachodzie oderwania instrumentów finansowych od gospodarki realnej. Również udział handlu zagranicznego w naszej gospodarce jest znacznie mniejszy niż nawet u sąsiadów: w Czechach, na Słowacji czy Węgrzech. To, a przy tym duża rola rynku wewętrznego, pozwoliło na ograniczenie skutków kryzysu.
czytaj dalej
Podobną rolę odegrała strategia jazdy na gapę przyjęta przez nasz rząd i inne kraje regionu: wiara, że nasz wysiłek na rzecz poprawy koniunktury, z natury rzeczy bardzo kosztowny, nie jest wart zachodu, bowiem z kryzysu wyciągnie nas aktywna i bardzo kosztowna strategia państw najbardziej rozwiniętych, przede wszystkim USA i Niemiec. Ba, pomogło nam nawet nieprzyjęcie jeszcze euro; dewaluacja złotówki pozwoliła zachować dynamiczny eksport. To wszystko sprawiło, że przez pierwszą fazę kryzysu przeszliśmy stosunkowo bezboleśnie. Ta strategia napotyka jednak widoczne granice w postaci dramatycznego wzrostu długu publicznego.
Myślę, że obecna pyszałkowata postawa wielu polityków i ekonomistów stawiania Polski za wzór państwom bardziej rozwiniętym (podobnie czyni wielu specjalistów czeskich) ma przed sobą ograniczoną przyszłość. Tak jak i nasza peryferyjność wobec podstawowych prądów współczesności, która objawiła się - jak na razie z korzyścią dla nas - w przypadku obu wielkich kryzysów definiujących wiek XXI.
*Aleksander Smolar, politolog, były doradca Tadeusza Mazowieckiego, prezes Fundacji im. Stefana Batorego