Zaraz po wybuchu afery "DGP" drukował sondaż wskazujący na ponad 6-proc. spadek notowań Platformy. Ten spadek postępowałby dalej, eliminując stopniowo szanse Tuska na prezydenturę, ale też ograniczając i tak smutnie niską frekwencję wyborczą. Polacy dostali bowiem w ostatnich dniach kolejny dowód na tezę, że wszyscy politycy kradną, czują się bezkarni, są zdeprawowani. Premier nie ma więc dziś innego wyjścia jak tylko publicznie odciąć się od tych, którzy byli mu wierni – ale mogą zaszkodzić.

Reklama

Przesuwa na tyły głównego zarządcę PO Schetynę, eliminuje otoczony złą sławą układ wrocławski, usuwa niepopularnych wśród swoich podwładnych Czumę i Klicha. A przy okazji rozbraja swojego potencjalnego konkurenta Cimoszewicza. W sumie takie ruchy byłyby majstersztykiem politycznego PR. Aż do wieczornego, kontrolowanego przecieku dziennikarze nie wiedzieli nic o skali planowanych zmian. Partia okazała się strukturą szczelną, najwyraźniej absolutnie zdeterminowaną, by zrealizować cel główny: zdobyć prezydenturę dla Wodza.

Tyle taktyka. Dla Polaków to za mało. Ministrowie Tuska przechodzili kolejne oceny okresowe na 100, 300 dni, po pierwszym roku itd. Nic jednak z tego nie wynikało. Ci, którzy byli słabymi ministrami, słabymi pozostali. Jeśli przejrzeć program wyborczy PO z 2007, widać, jak niewiele celów partia zrealizowała. Nie udało się ani „uwolnić energii Polaków”, ani udowodnić, że „Polska zasługuje na cud gospodarczy”. Podatki, autostrady, służba zdrowia, edukacja. Rząd ma mierną, rozlazłą opozycję – i tylko temu zawdzięcza siłę sondażową. Do wyborów jest jeszcze cały rok. Wielka Roszada Tuska musi dać efekty wykraczające ponad bieżące korzyści taktyczne dla jej reżysera.