Pierwsza opozycyjna mowa Jarosława Kaczyńskiego była utrzymana w znacznie lepszym stylu niż to, co pokazał wcześniej, odchodząc od władzy. Słuchając expose, lider PiS nawet klaskał nowemu premierowi, a potem robił to, co robi każda opozycja na świecie - punktował, krytykował, szukał dziury w całym. W nienagannej formie, bez przekraczania jakichkolwiek granic.
A jednak po tym wystąpieniu w głowie zwolennika PiS powinna się zapalić ostrzegawcza lampka. Bo była to mowa hermetyczna, ciekawa bardziej dla słuchaczy socjologicznych seminariów niż zwykłych Polaków. Owe wszystkie "petryfikacje" i "paradygmaty" były mnożone tak natrętnie, że miałem chwilami wrażenie autoparodii.
Na dokładkę zanurzone w przeszłości, odwołujące się tak chętnie do kontrowersji i krzywd z lat 90. To przemówienie musiało odpychać zwłaszcza młodego wyborcę. Zabrakło wytłumaczenia najprostszym językiem, co w rządowych zapowiedziach Platformy Obywatelskiej jest nieżyciowe, a nawet niebezpieczne dla ludzi wchodzących na rynek pracy (potęga korporacji, brak recepty na walkę z korupcją). Profesora Marcina Króla Kaczyński i tak nie pozyska. A tego, że zaczęła się teraz gra o duszę pokoleń ukształtowanych przez kulturę masową, chyba nie jest świadomy.
Co gorsza dla PiS, zastępy siermiężnych działaczy, bezkrytycznie zachwyconych własnym "uczonym prezesem", nie będą w stanie przetłumaczyć takich wywodów na język realnych interesów i realnej polityki.
Owszem, wokół Kaczyńskiego widać paru popularnych paraekspertów - takich jak Zyta Gilowska, Zbigniew Religa czy Joanna Kluzik-Rostkowska. Brakuje jednak prawdziwych polityków. Klony Marka Kuchcińskiego będą w kolejnych starciach - na sejmowej trybunie, ale przede wszystkim w mediach - nadrabiać własne braki przesadną agresją albo dadzą się zapędzać w kozi róg przeciwnikom z PO.
Kaczyńskiemu najwyraźniej to nie przeszkadza. Na jednym z pierwszych posiedzeń klubu parlamentarnego swojej partii postawił tylko na pracę i dyscyplinę. Jednak partia sierżantów, jeśli nie kaprali, to niezawodna recepta na kolejną porażkę. Na skazanie się na status partii trwale mniejszościowej.
Tym bardziej to prawdopodobne, że już dziś PiS jest na gorszej pozycji. Odrzucają go nieomal w całości elity. W USA czy Europie Zachodniej media lgną w większości do lewicy, ale już biznes niekoniecznie. W Polsce media i biznes są przeważnie w obozie Tuska.
Ten brak symetrii to skądinąd poważny kłopot polskiej demokracji. Kaczyńskiemu wydawało się, że to sprzeciw wobec elit skupi wokół niego większość wyborców. Skupił wielu, ale innych odstraszył. Dziś te zaległości odrobić trudniej niż rok, dwa lata temu.
Jedyną szansą dla PiS są spektakularne błędy platformerskiej ekipy. Powołując na ministra sprawiedliwości "lepszego Ziobrę", o czym zresztą sam mówił, Tusk wytrąciłby swoim konkurentom kapitalne argumenty dotyczące walki z przestępczością.
Prof. Zbigniew Ćwiąkalski, sądząc z jego pierwszych wypowiedzi, uwikłany we wszystkie dogmaty prawniczej elity, to recepta na przegraną, jeśli temat przestępczości stanie się ważny w następnej kampanii. Tak to premier Tusk może skutecznie wesprzeć lidera opozycji Kaczyńskiego. Tyle że Kaczyński nie potrafi za bardzo pomóc sam sobie.