Do znamiennej wymiany zdań doszło w Sejmie. "LiD jest w opozycji w stosunku do..." - mówił Wojciech Olejniczak podczas debaty nad expose premiera Tuska. "Do PiS" - wpadł mu w słowo parlamentarzysta tej partii Jerzy Polaczek. "Platformy Obywatelskiej" - upierał się Olejniczak. "A może jednak do PiS" - wtrącił się celnie szef klubu PO Zbigniew Chlebowski. "W stosunku do PiS również" - wybrnął lider SLD.
Wybrnął, ale nie do końca. Bo wprawdzie zapewniał, że lewica zachowa równy dystans wobec obu formacji prawicowych, ale ton jego przemówienia temu przeczył. Olejniczak zaczął od fundamentalnej krytyki poprzednich rządów, za to jego ocena nowego układu rządowego była oględna. Donald Tusk to w jego ustach nie lider wiodący kraj w złym kierunku, a co najwyżej, wart dobrotliwego skarcenia za uleganie PiS w sprawie Karty Praw Podstawowych. Olejniczaka przebił Marek Borowski. Zaczął od komplementów wobec języka nowej ekipy, a gdy posłanka PiS przytaknęła mu w drobnej sprawie (nieobecności nowego szefa rządu na sali), żachnął się, żądając, by PiS go nie wspierało.
We wspólnej opozycji zwykle wykształca się swoista wspólnota odruchów (widać ją było w poprzedniej kadencji między posłami PO i lewicy). Borowskiego zaś wciąż łączy więcej z Tuskiem. Nic dziwnego, że przed telewizyjnymi kamerami recenzuje on ekonomiczny program PO z wyrozumiałością stosowną raczej dla bezstronnego eksperta. Gdy dodać do tego występy takich polityków jak Ryszard Kalisz, który pojawia się w mediach prawie wyłącznie po to, aby bronić decyzji kadrowych czy parlamentarnych zachowań nowej koalicji przed PiS, mamy pełny obraz. Ludzie lewicy wciąż żyją w poprzednim okresie, wciąż odreagowują traumę "PiS-owskiej nocy".
W podobnym tonie przemawiają liberalno-lewicowe gazety. Tyle że ich redaktorzy postawili na Platformę (odsyłam do komentarza Jarosława Kurskiego w "Gazecie Wyborczej" obdarzającego Tuska po jego expose zaufaniem nieobwarowanym nawet szczególnymi warunkami). Media nic to nie kosztuje - poza ewentualnym rozczarowaniem. Za to partia opozycyjna stawiająca na partię rządzącą to ewenement.
Możliwe, że politycy lewicy jeszcze czekają na zaproszenie do wspólnego obozu rządowego. Wszak Borowski wystąpił już raz jako współkonstruktor koalicji z PO - samorządowej w Warszawie. I ona akurat ma się nieźle. Nic nie wskazuje wszakże, aby ten scenariusz miał sie powtórzyć na Wiejskiej.
Z Platformy płynęły sygnały (także od ludzi nieprzychylnych Tuskowi), że przyszły premier chciał tej koalicji za wszelką cenę uniknąć - z powodów taktycznych i psychologicznych. Także teraz jego język wobec lewicy jest twardszy niż język lewicy wobec niego. Olejniczak apelujący o ratyfikację Karty Praw Podstawowych usłyszał od Tuska nawiązanie do komunistycznej przeszłości SLD i LiD. Zaloty są na razie słabo odwzajemniane. A ludowcy wydają się stabilnym partnerem PO.
Innym powodem tej miękkości, o którym słychać zza lewicowych kuluarów, jest minimalizm, zwłaszcza starszych polityków lewicy. Ogłuszeni porażką, niepewni, kto jest naprawdę ich liderem, próbują się ratować, przyjmując od PO pomniejsze fawory - takie jak szefowanie komisjom, przyznawane im hojnie, aby utrzeć nosa PiS. Istotną okolicznością jest też nawyk podobania się antypisowskiemu salonowi. I wreszcie - dla takich ludzi, jak Szmajdziński czy Borowski, rządy Kaczyńskiego były naprawdę straszne. Ich duch Macierewicza rzeczywiście straszy do dziś po nocach.
Politolog Marek Migalski broni po części taktyki lewicy, przypominając, że po takim, a nie innym werdykcie wyborców dostraja się ona do ogólnego tonu. Aura wygaszania konfliktów, recytacje o miłości są tak nośną bronią Tuska, że trudno się jej oprzeć. Tyle że realnym problemem staje się zamazywanie różnic między obiema formacjami. Tusk tak zręcznie posługuje się językiem obietnic z różnych politycznych słowników - także tego socjaldemokratycznego - że ludzie LiD nie mają właściwie nic do dodania, poza narzekaniem, że nie wszystkie obietnice mogą się okazać realne. To PiS prezentuje wyraźniejszą alternatywę wobec PO: silne, spoiste państwo broniące interesu narodowego, a obywateli przed przestępcami i skorumpowanymi elitami. Przez ostatnie lata Olejniczak czy Borowski ścigali się z Tuskiem, kto będzie tę wizję skuteczniej zwalczał. Wygrał Tusk - sprawniejszy, bardziej przekonujący. Nieśmiałe przypominanie, że też był kiedyś za IV RP, straciło dziś na znaczeniu.
Może szansą lewicy byłoby rozdmuchanie konfliktów ideologicznych z połowy lat 90. Tyle że Tusk wybrał i tu zręczną taktykę uników. Nawet nie wspomniał w expose o interesach gejów czy feministek, ale świętujące klęskę złych Kaczorów liberalne elity wcale się tego nie domagały, a dla zwykłych wyborców to tematy nieistotne. Takie zasady jak ograniczenia wolności aborcji czy wykluczenie małżeństw homoseksualnych są petryfikowane przez konstytucję (albo jej wykładnię dokonaną przez Trybunał Konstytucyjny). Progresywnym środowiskom Tusk zaoferuje zapewne bardziej sprzyjającą im praktykę administracji. Na razie nie musi dawać niczego więcej. Możliwe, że ewentualne porażki PO w realizacji programu ekonomicznego - będącego mieszaniną haseł lewicy i liberalnej prawicy - byłyby wodą na młyn także i socjaldemokratów spod znaku Borowskiego i Olejniczaka. Nacisk instytucji europejskich to z kolei recepta na powrót do zamiecionych dziś pod dywan tematów światopoglądowych. Ale organy nieużywane zanikają.
Politycy lewicy kontentujący się przez pierwsze lata pozycją "młodszego brata" PO wydzierającego drobne korzyści przy okazji obalania wet prezydenta, nie będą umieli stanąć do równorzędnego boju. Z Tuskiem, nie z Kaczyńskim. System prawie dwupartyjny, bez silnej lewicy, jest z dzisiejszej perspektywy jeszcze bardziej realny, niż gdy myśleliśmy o nim kilka miesięcy temu. Tyle że w polskiej polityce nie ma co mówić "nigdy”. Kto przed dziesięciu laty typowałby Tuska i Kaczyńskich na głównych rozgrywających na polskiej scenie?