Kłopot w tym, że w Unii Europejskiej są dwie unie: Unia Królów i Unia Komisarzy. I to – nie tylko w Polsce – bywa źródłem politycznego mętliku i ideowego rozgardiaszu.

Reklama

U początków wspólnoty ojciec założyciel Jean Monet dowodził, że Europy nigdy wcześniej nie było. Zgromadzeni na europejskim konklawe władcy nigdy bowiem nie tworzyli i nie mogli tworzyć jednej Europy. „Zatem Europę – mówił Monet – ktoś dopiero musi powołać do życia”. Było jasne, że nikt tego nie uczyni wbrew europejskim władcom ani obok nich. Dlatego powstała Unia Królów. Ale zgodnie z logiką Moneta – obok Unii Królów, którzy trzymają realną władzę, ale nie są w stanie stworzyć Europy, wymyślono Unię Komisarzy, którzy mają stwarzać Europę, nie trzymając realnej władzy. I tak od pół wieku toczy się ów niezwykły, na poły paradoksalny projekt. A Polska właśnie ma w nim już swoich pierwszych pięć lat. Tylko zaślepieni eurofanatycy mogą dziś bronić tezy, że w Unii Królów obowiązuje poczucie solidarności albo wspólnoty. Resztki tego poczucia rozsypały się tam wraz z odejściem zasłużonego duumwiratu Kohl – Mitterrand. Dziś nikt tu nie zwykł poświęcać swoich interesów dla drugiego. Unia Królów nie aż tak bardzo różni się od jakiegoś Świętego Przymierza albo Ligi Narodów. Zgodnie z maksymą „do ut des” handluje się tu interesami. Wygrywa, kto twardy, asertywny i szczwany. Groźba weta i sojusze ad hoc są najlepszą bronią słabszych. W Unii Królów bezinteresowna miłość do Europy jest prostą drogą ku zgubie. Bo tak naprawdę Berlin, Paryż i Londyn, rozciągający nad tym obszarem swoją hegemonię, podchodzą z maskowanym hipokryzją lekceważeniem do budowy jednolitego, otwartego europejskiego rynku.

I z trudem tylko potrafią się zmusić do niekompletnego ignorowania interesów Młodszej Europy. To Unię Królów wewnątrz Unii ma właśnie wzmocnić traktat lizboński, dając jej dwa nowe narzędzia panowania: prezydenta Europy i podwójną większość.

Unia Komisarzy jest bezsprzecznym dziwolągiem, na dodatek nigdzie niebudzącym przesadnej sympatii. (Jak w ogóle można mieć sympatię dla komisarzy!). Nie wiadomo, kogo reprezentuje i przed kim odpowiada. Budzi powszechną irytację technokratycznym podejściem, tak często sprawiającym wrażenie oderwania od realnego życia. W Polsce sprawa stoczni pokazała to wyraźnie. Zarzuca się jej, że jest elitarna i nie znosi odstępstw od urzędowego euroentuzjazmu. Że ma „kłopoty hydrauliczne”, bo bez sensu wyciekają z niej marnotrawione pieniądze.Zazdrość i niechęć budzą absurdalne przywileje, jakie przyznano komisarzom i podległej im biurokracji: są chyba jedynymi ludźmi niepłacącymi podatków! Od dawna Brukseli brak realnego poparcia europejskich rządów, zwłaszcza tych najsilniejszych. Za to często bywa chłopcem do bicia, bo śmie się wtrącać w jakieś krajowe sprawy.

Reklama

Od czasu gdy kierownictwo Komisji objął Jose Manuel Barroso, wielu – tak jak Francuz Jean-Louis Bourlanges – patrzy na nią z obrzydzeniem, albowiem opanowała ją ponoć „liberalno-atlantycka klika”. Unia Królów może dla nas jedynie miejscem do załatwiania własnych interesów. Tak bowiem na jej forach postępują wszyscy, a najbezwzględniej czynią tak najsilniejsi. Tego czasem nie rozumieją dość jasno Tusk i jego euroentuzjaści. Ale znacznie poważniejszy problem jest między Polską a Unią Komisarzy.

Jeśli potrafimy na moment odrzucić wszelkie inne ideowe czy estetyczne względy, aby odsłonić nagi polski interes państwowy, to nieuchronnie odkryjemy, że jest on praktycznie wspólny z interesem Unii Komisarzy. Bruksela pragnie ograniczenia wpływów Berlina i Paryża, chce w pełni wolnego i konkurencyjnego europejskiego rynku, nie lubi osi Niemcy – Rosja ani Unia – Rosja. Na dodatek dla poszerzenia własnej władzy potrzebuje większego budżetu Unii i nowych unijnych polityk. Politycznym sensem polskiego uczestnictwa w Unii winna więc być trwała oś Warszawa – Bruksela. Tego nie chce rozumieć nie tylko Jarosław Kaczyński. W ogóle mało kto w Polsce chce to rozumieć.