Donald Tusk wszystkim, którzy wątpili w jego stanowczość, udowodnił, że jest politykiem twardym. Wczoraj zdecydowanie oświadczył, że polityka zagraniczna jest domeną rządu, a nie prezydenta, i nie pozostawił Lechowi Kaczyńskiemu żadnych złudzeń w tej mierze. Głowa państwa reprezentuje Polskę na zewnątrz i… to wszystko. Prezydent, nawet jeśli nie pogodzi się z taką interpretacją konstytucyjnych kompetencji, musi ten spór przegrać. I chyba sam już o tym wie.
Kilka tygodni temu przy pierwszych lekkich spięciach jego kancelaria ogłosiła, że zwróciła się do ekspertów z pytaniem o konstytucyjne umocowanie roli prezydenta i premiera, zwłaszcza w sprawach obrony narodowej i dyplomacji. Prawdopodobnie eksperci nie stanęli na wysokości zadania, skoro wczoraj dowiedzieliśmy się, że prezydent zamierza szukać odpowiedzi w Trybunale Konstytucyjnym. Świadczy to o wielkiej determinacji Pałacu Prezydenckiego, zważywszy, że jeszcze niedawno Lech Kaczyński odsądzał sędziów Trybunału od czci i wiary, odmawiając im kompetencji do decydowania o najważniejszych sprawach w kraju. Teraz sam przyznał im kompetencję do rozstrzygnięcia, kto w Polsce rządzi: prezydent czy premier. Obawiam się, że odpowiedź sędziów może go rozczarować. Konstytucja nie pozostawia w tej sprawie żadnych wątpliwości.
Ale niemile zaskakuje też premier Donald Tusk, któremu przecież nic by się nie stało, gdyby konsultował z prezydentem Kaczyńskim swoje najważniejsze decyzje w polityce zagranicznej. Nie rozumiem, dlaczego nie mógłby głowy państwa przynajmniej uprzedzić na przykład o zmianie kursu w sprawie przystąpienia Rosji do OECD.
Przyznaję, że żaden z panów nie ułatwia nam oceny postępujących po sobie zdarzeń. Nie wiemy, dlaczego prezydent nie ma kontaktu z rządem: czy premier albo ministrowie dzwonią z prośbą o rozmowę? Czy prezydent ich do siebie zaprasza? Czy jeśli proszą o spotkanie, zostają przyjęci? A jeśli zostają zaproszeni, czy zaproszenie przyjmują? Zastanawiać musi chociażby zaskoczenie prezydenta po ogłoszeniu wyjścia Polski z Iraku - ta zapowiedź padła już w expose premiera, wydaje się więc, że wcześniej jakieś konsultacje musiały mieć miejsce.
Można odnieść wrażenie, że eskalacja napięcia między oboma kluczowymi ośrodkami władzy w państwie miała początek właśnie w Pałacu Prezydenckim: najpierw brak gratulacji dla zwycięzcy wyborów, później wręczenie premierowskiej nominacji trwające kilkadziesiąt sekund. Drobne gesty na początku mogły przełamać lody. Kiedy ich zabrakło, problemy zaczęły się nawarstwiać.
Prezydent Kaczyński powinien jak najszybciej przywyknąć do nowej sytuacji. Po dwóch latach stracił rolę "wielkiego kadrowego" - jak go nazwał Piotr Zaremba - i nie ma już wpływu na przykład na obsadę spółek Skarbu Państwa. Prezydent nie ma kompetencji personalnych w polityce wewnętrznej i musi zdać sobie z tego sprawę. Mam nadzieję, że się nie obrazi na rzeczywistość: konstytucję, rząd i społeczeństwo, które wybrało taki, a nie inny Sejm. Wierzę, że utrata niektórych wpływów nie skłoni go do nadużywania tych, które jeszcze mu zostały: przede wszystkim weta do ustaw. Fatalnie by się stało, gdyby prezydenckie ego okazało się ważniejsze niż dobro państwa i obywateli. Choć z góry można założyć, że w niektórych przypadkach prezydent będzie miał rację.
Na szczęście dzisiejsze przepychanki na linii prezydent - premier nie są niczym niepokojącym. Gdzież im do "wojny na górze" za prezydentury Lecha Wałęsy! Czy sporów Jerzego Buzka z Aleksandrem Kwaśniewskim, a później "szorstkiej przyjaźni" premiera z SLD z prezydentem z SLD. Polska nie jest wszak tortem czekoladowym, w którym wszystko musi być słodkie i ubite na gładko. Napięcia i kłótnie są naturą demokracji - wypada się tylko cieszyć, że nie mamy królowej.