Nie wykonaliśmy misji, bo tej misji wykonać nie można było. Nie było możliwe zbudowanie stabilnej demokracji w kraju rozrywanym przez religijne i etniczne konflikty, podmywanym przez fundamentalistów, całkiem swobodnie penetrowanym przez terrorystów z Al-Kaidy, przejmowanym krok po kroku przez szyitów, wspieranych z Teheranu finansowo, militarnie i propagandowo.
Ale Polacy nie są dezerterami. Kiedy naszych żołnierzy do Iraku wysłano, walczyli, ginęli i próbowali wykonać zadanie postawione im przez polityków. Jednak pozostawianie ich tam do chwili, kiedy ostatni amerykański helikopter z uchodźcami będzie startował z dachu ambasady w Bagdadzie, byłoby idiotyzmem. Po pierwsze oznaczałoby jawne złamanie bardzo konkretnej obietnicy, jaką Donald Tusk złożył swoim wyborcom. Po drugie pozostanie w Iraku do końca oznaczałoby, że Polska nadal jest bardziej sojusznikiem Stanów Zjednoczonych niż członkiem Unii Europejskiej. A tych dwóch polskich atutów nie można sobie przeciwstawiać.
Oczywiście nie ma nic za darmo. Irak zdestabilizowany, a w najczarniejszym scenariuszu Bagdad jako stolica prowincji podległej Teheranowi, to realna klęska Zachodu, którego Polska jest częścią. Zapłacimy za to ekonomicznie i politycznie. Także perspektywa wojny Zachodu z Iranem, jeśli nie o Irak, to o Izrael, wcale się po ewentualnym upadku Bagdadu nie oddali, może nawet wręcz przeciwnie. Tyle tylko że irackiej klęsce polski kontyngent nie mógłby zapobiec. Symboliczna obecność polskich żołnierzy w Iraku miała ostatnio same minusy i żadnych plusów.
Nie mam ochoty wylewać przy tej okazji kubłów pomyj na Amerykanów, bo nie tylko oni za tę klęskę odpowiadają. Do inwazji, do pojawienia się na ziemi Allaha dziesiątków tysięcy ciężkozbrojnych "niewiernych" mogło nie dojść, Saddam Husajn mógł zostać zmuszony do ustąpienia, a przekazanie władzy przebiegłoby pokojowo, a nawet pod kontrolą "sprzymierzonych", gdyby Zachód występował przed kilku laty razem, a nie osobno, gdyby USA i Unia do samego końca współpracowały ze sobą, a nie kopały się na oczach całego świata po kostkach.
Ale Chirac i Schroeder wykorzystali tamten kryzys do wydostania się spod amerykańskiej kurateli, a Bush i jego nieco nawiedzona ideologicznie administracja zamiast ciężko pracować nad kompromisem, zmierzali na skróty do "irackiego zwycięstwa". Miało ono ostatecznie uciszyć powracające pytania o to, dlaczego administracja Busha okazała się tak samo nieprzygotowana na 11 września, jak kiedyś administracja Roosevelta na Pearl Harbor. A ponieważ bitewnym gwarem zawsze najłatwiej zagłuszyć trudne pytania, Bush się do Iraku pospieszył. A my razem z nim.