Moim zdaniem w starciu tym najbardziej zyskał Kaczyński i jego ugrupowanie - Prawo i Sprawiedliwość. Od samego początku wyraźnie pokazał bowiem, kto dziś rozdaje karty na scenie politycznej. Dokonał tego, oświadczając, że debatować będzie tylko z Aleksandrem Kwaśniewskim i wbrew politycznej logice, zdrowemu rozsądkowi, a nawet dobrym obyczajom, wyłączył z gry Donalda Tuska - w końcu przywódcę największej partii opozycyjnej.
Jak słusznie zauważył Radosław Sikorski, taki ruch oznacza w istocie dyktat Jarosława Kaczyńskiego, bo tylko telewizja publiczna powinna była zadecydować, kto wystąpi w programie, a nie widzimisię czy interes polityczny jednego z kandydatów. Przecież to nie Kwaśniewski, ale Tusk jako jako lider sondaży poparcia i szef ugrupowania, które sformuje być może po wyborach rząd, powinien być drugim uczestnikiem starcia. I taką debatę wolałabym obejrzeć.
Ten ruch może zrobić wrażenie na niewyrobionych i niezbyt zainteresowanych polityką wyborcach, którzy być może uwierzą Kaczyńskiemu, że liczy się tylko on i Kwaśniewski. Wątpię jednak, czy przeciągnie on na swoją stronę sympatyków Platformy. Oni doskonale wiedzą, że ich lidera nie było nie dlatego, że stroił fochy i nie chciał przyjść. Tak czy owak, premier postawił na swoim.
To jednak nie koniec sukcesów szefa PiS. Nawet jeśli przez uczynienie go partnerem telewizyjnej dyskusji i "podanie ręki lewej nodze" wzmocnił nieco kandydata LiD na premiera - którego najwidoczniej uważa za niezbyt poważne zagrożenie - to jednocześnie przedstawił Aleksandra Kwaśniewskiego jako twarz ostatnich 17 lat. Znienawidzony przez wielu symbol III RP, z którą walczy. Jest to oczywista manipulacja i fałszowanie historii, bo prezydentem był też przecież Lech Wałęsa, a premierami Tadeusz Mazowiecki, Jerzy Buzek, Hanna Suchocka czy Jan Krzysztof Bielecki, którzy z SLD związani nie byli. Również ministrów spraw zagranicznych z prawicy w ciągu ostatnich lat nie brakowało.
Sądzę, że w zamyśle premiera miał to być też zabieg socjotechniczny, który daje do zrozumienia, że między Kwaśniewskim i Tuskiem nie ma w istocie specjalnej różnicy i jest bardzo prawdopodobne, iż głosowanie na PO oznacza pośrednio zgodę na powrót do władzy układu i byłych komunistów przefarbowanych na Lewicę i Demokratów.
Jarosław Kaczyński potrafił też wytworzyć w widzach wrażenie, że rządził przez ostatnie dwa lata sam. Wszyscy jakby zapomnieli o jego kontrowersyjnych i kompromitujących ministrach z Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin. To duża sztuka poprowadzić dyskusję w ten sposób i dziwne, że Aleksander Kwaśniewski tego nie dostrzegł. Gdyby nie pomoc samego Kaczyńskiego, zapomniałby, że układ mieścił się też w rządzie, a jego częścią był Janusz Kaczmarek.
Wątpię jednak, by pod jej wpływem dokonały się jakieś zmiany w sympatiach wyborczych widzów. Moim zdaniem ani Kaczyński, ani Kwaśniewski nie błysnęli na tyle, by przeciągnąć jakichś wyborców z wrogiego obozu na swoją stronę. Dotyczy to zwłaszcza byłego prezydenta, który przyszedł do studia telewizyjnego słabo przygotowany, nie potrafił merytorycznie wypunktować błędów szefa PiS, jakich przecież było niemało. Nie wiem, co robił przez ten cały wolny czas przed debatą. Tym bardziej że premier, który przecież urzęduje, doskonale odrobił lekcję.
Niestety, z winy sztabów debata była tak poszatkowana, że nie stanowiła żywej interakcji między obydwoma dyskutantami i gongi przerywały rozmowę w najciekawszych momentach. Dlatego też nie dowiedzieliśmy się niczego nowego o kandydatach. Obaj powtarzali to co zawsze. Sądzę, że ludzie odbierali ich dyskusję w kategoriach show, a nie walki na programy, dlatego trudno było zdobyć widzów merytorycznymi propozycjami.