Jeszcze niedawno wydawało się, że polscy narodowcy znaleźli kurę znoszącą złote jaja. W styczniu działacze tworzący polski Libertas karmili się mirażami milionów złotych, które mieli otrzymać na funkcjonowanie partii. W marcu kwota już znacznie stopniała - do 250 tys. euro (czyli ok. 1,1 mln zł) na kampanię do europarlamentu.

Reklama

>>> Zobacz, jak okpić komisję wyborczą

Polscy działacze Libertasu mieli prosty plan, w jaki sposób przetransferować pieniądze z Irlandii do Polski. "Zaciągniemy kredyt w polskim banku i poręczy go Ganley. My go potem nie spłacimy, a zrobi to Irlandczyk" - jeden z działaczy partii w sobotę ujawniał mechanizm, który zamierza zastosować Libertas. O trwających konsultacjach w sprawie poręczenia kredytu przez Declana Ganleya mówił w piątek DZIENNIKOWI m.in. wiceprezes Libertas Polska Artur Zawisza.

Właśnie w taki sposób Ganley rok temu sfinansował irlandzkie "nie" dla traktatu lizbońskiego. Sam pożyczył komitetowi referendalnemu 200 tys. euro, kolejne tysiące poręczyła należąca do niego spółka Rivada.

Reklama

Zdaniem ekspertów, gdyby taki mechanizm został zastosowany w Polsce, byłoby to obejście przepisów zakazujących finansowania partii z zagranicy. Teraz okazuje się, że irlandzki multimilioner nie chce dorzucać się do kampanii wyborczej polskich eurosceptyków. "Pan Ganley nie dawał żadnego poręczenia bankowego dla polskiego Libertasu" - oświadczył w wydaniu internetowym irlandzkiej gazety "Irish Times" John McGuirk, rzecznik Libertasu.

Dlaczego polskim działaczom zależało na tym, aby za dług własnym majątkiem ręczył irlandzki biznesmen? "Są ostrożni. Obawiali się, że żyrantem zostanie jakaś spółka krzak z Wysp Owczych, która długów nie spłaci i po kampanii zostaną na lodzie" - mówi nasz rozmówca z Libertas.

>>>Libertas nie może dłużej obchodzić prawa

Reklama

Tuż po wystąpieniu rzecznika Ganleya o źródłach finansowania kampanii wyborczej opowiedzieli także działacze polskiego Libertasu. Daniel Pawłowiec, polski wiceprezes, stwierdził, że jego ugrupowanie nie zamierza korzystać z poręczeń. W jaki zatem sposób chce sfinansować kampanię wyborczą, której zorganizowanie kosztuje miliony złotych? Chce namawiać sympatyków, żeby zrzucili się na fundusz wyborczy. W prasie i internecie mają pojawić się ogłoszenia zachęcające do takich wpłat. "Liczę, że w ten sposób zbierzemy co najmniej milion złotych, a jak dobrze pójdzie, to może nawet uda się zgromadzić nawet trzy miliony" - mówi nam Pawłowiec.

Tyle że w przypadku wyborów europejskich, które w Polsce są mało popularne, to zadanie może okazać się trudne. "Milion złotych to 70 osób, które wpłacają maksymalną stawkę, czyli ok. 16 tys. zł. To realne w kampanii prezydenckiej, ale nie w eurowyborach, które mało kto rozumie" - mówi nam specjalista od finansów jednej z największych polskich partii.