Mikołaj Wójcik: Czy pismo podpisane przez dyrektora Adama Kobierackiego z MSZ dotarło do prezydenta przed szczytem NATO?
Aleksander Szczygło*: Stanowisko rządu wypracowuje się tak, że Rada Ministrów w trybie obiegowym albo na posiedzeniu przyjmuje uchwałę, która po podpisie premiera trafia do prezydenta. Nic takiego nie miało miejsca w przypadku tego szczytu NATO. To pismo, o którym pan mówi, to notatka informacyjna jakich wiele. To nie jest żadne stanowisko rządu. Proszę nie wmawiać Polakom, że to są jakieś instrukcje.
To minister Sikorski mówi, że to instrukcje. Choć noszą tytuł "wariantowych uzupełnień do sugestii" dla prezydenta.
Czyli są to informacje, które zbiera się z różnych urzędów przed takim wydarzeniem po to, by szef delegacji wiedział o wszystkim, co się tam może wydarzyć.
Prześledźmy, co przewidzieli urzędnicy MSZ. Czy miała miejsce sytuacja, w której prezydent Barack Obama "mocą swojego autorytetu" apelował o zgodę na szefa NATO przez aklamację?
Nie przypominam sobie takiej sytuacji.
A taka, że Obama lub sekretarz generalny NATO apelowali o wybór nowego szefa na tym szczycie?
Nie mogę rozmawiać o rzeczach, które mają charakter niejawny.
W kuluarach było takie nastawienie?
Oczywiście. Wszystkim zależało na tym, by jubileuszowy szczyt skończył się sukcesem. Zarówno jeśli chodzi o założenia do nowej strategii NATO przygotowanych przez Radę Mędrców z panem ministrem Adamem Danielem Rotfeldem, jak i potwierdzenie członkostwa Albanii i Chorwacji. Ale również i wybór nowego sekretarza generalnego Paktu.
To może prezydent, idąc za sugestią MSZ, nie powinien wypowiadać się o kandydaturze Rasmussena, zanim nie zabrał głosu premier Turcji?
Nie słyszałem o takim zwyczaju. Kolejność wypowiadania się świadczy o pozycji danego państwa w organizacji. Im szybciej, tym ważniejsza rola. Prezydent Kaczyński został poproszony o głos zaraz po tym, jak mówili sekretarz generalny, kanclerz Niemiec, prezydent Francji, prezydent Obama i premier Wielkiej Brytanii. To pokazuje, że Polska jest istotnym członkiem NATO.
A czy w tym wystąpieniu prezydent Kaczyński dawał do zrozumienia, że Polska jest niezadowolona z trybu uzgodnienia kandydatury premiera Danii ponad głowami wielu, także nowych, członków NATO?
Przede wszystkim podkreślał, i to wielokrotnie, że następny sekretarz generalny powinien pochodzić z tej części Europy, a nawet wprost - powinien być z Polski.
Według rządu taka szansa była już teraz, a nie za pięć lat.
Nie było szansy, bo kandydatura ministra Radosława Sikorskiego w ogóle nie została zgłoszona.
Ale sugestie, które rząd nazywa instrukcjami, zakładają, że gdyby prezydent zwlekał, "moglibyśmy otrzymać jakieś zadośćuczynienie, jeśli mielibyśmy ustąpić z naszej kandydatury".
Tuż przed szczytem, jak nakazuje zwyczaj, wszyscy kandydaci zostali zgłoszeni. Zrobiły to Bułgaria, Dania i Kanada. Polska nie. A jak nie ma zgłoszenia, to nie ma i kandydatury. Taką decyzję podjął rząd. Taka wzmianka w tym piśmie potwierdza, że polski rząd nie wie, co robi. Brakuje komunikacji między premierem a szefem MSZ. W sobotę rano Donald Tusk mówi, że należało popierać polską kandydaturę, a minister Sikorski, że należało odwlec poparcie dla Duńczyka. To jak to nazwać?
A propos komunikacji: po co prezydent w środku nocy chciał rozmawiać z premierem?
Skoro okazało się, że Turcja jednak blokuje Rasmussena, powstała nowa sytuacja. Prezydent chciał ją omówić z premierem. I jeśli prawdą jest to, że spał wówczas, to dlaczego nie oddzwonił rano, jak już się wyspał?
Politycy PO, powołując się na informacje z kuluarów i od ministra Tomasza Arabskiego, mówią, że prezydent nie był trzeźwy i podczas kolacji na szczycie, i gdy próbował dodzwonić się do premiera. Jak pan się odnosi do tych zarzutów?
To są podłe sugestie podłych ludzi, którzy własną nieudolność próbują zrzucić na innych. Parafrazując słynną wypowiedź pana Władysława Bartoszewskiego, właśnie dyplomatołków mamy w rządzie Donalda Tuska.
*Aleksander Szczygło, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego