Ten tekst jest dowodem, że to żadna bajka. Dziennikarz "Faktu" zadzwonił do burmistrza Węgorzewa Krzysztofa Piwowarczyka. Przedstawił się jako asystent jednego z ministrów i powiedział, że córka i zięć jego szefa kupili w tym uroczym mazurskim kurorcie działkę budowlaną. "Chcą szybko wybudować dom, mają już nawet ekipę, ale wie pan, na pozwolenia trzeba czekać tak długo" - martwił się reporter "Faktu" udający asystenta.

Reklama

Dla ministra zrobią wszystko

Okazało się, że słowa "córka i zięć ministra" w polskich urzędach działają jak magiczne "abrakadabra". Burmistrz Piwowarczyk obiecał, że zrobi wszystko, żeby sprawa została załatwiona błyskawicznie. Pochwalił się koneksjami, zapewnił o przychylności, a na koniec bardzo miłej rozmowy kazał pozdrowić ministra i jeszcze raz zapewnił, że "sprawa będzie załatwiona maksymalnie szybko". Chwilkę potem wysłał SMS-a z numerem komórki do naczelnika budownictwa w powiecie, który miał w całej sprawie pomóc osobiście.

Hasło "minister" otworzyło już pierwsze drzwi. "Fakt" zaczął się jednak zastanawiać: może to tylko pan burmistrz jest takim lizusem? Może inni urzędnicy pokażą nam drzwi? Dziennikarze zadzwonili do pana naczelnika. Tu też słowa "zięć ministra" zadziałały magicznie. Urzędnik zgodził się nawet wsiąść z reporterami do samochodu, żeby obejrzeć działkę.

Wizyta w urzędzie

Wciąż było jednak trudno uwierzyć, że załatwienie tak ważnego dokumentu, na który zwykle czeka się tygodniami, może być dziecinnie proste. "Fakt" poszedł więc, a właściwie pojechał za ciosem. Prosto do Węgorzewa. Kiedy podający się za zięcia ministra dziennikarz zawitał do urzędu, wszystkie drzwi stanęły przed nim otworem. Nie miał żadnych dokumentów. Ani działki, oczywiście, ale barwnie opowiadał o kawałku gruntu, który zauważył, przejeżdżając przez Węgorzewo.

Naczelnik wydziału budownictwa kłaniał się dziennikarzowi w pas. Inni petenci zeszli na drugi plan. Do obsługi "zięcia" pana ministra został wyznaczony osobny urzędnik. W końcu taka persona z Warszawy nie może stać w kolejce jak zwykły człowiek - dla urzędników w Węgorzewie to oczywiste. "Zięć ministra" został zaproszony do gabinetu.

Reklama

Zamaszystym gestem na biurku pan podinspektor rozłożył mapy geodezyjne miasta. Zaczął dokładnie tłumaczyć, jakie dokumenty są potrzebne. Ale przecież trzeba na nie długo czekać... Pan podinspektor i na to znalazł sposób. Od razu podpowiadał, gdzie i jak je uzyskać. Bo przecież "zięć ministra" czekać nie może. Następnie stwierdził, że po zgromadzeniu wszystkich papierków można spokojnie wrócić, a on już się postara o jak najszybsze załatwienie pozwolenia.

Zięć ministra jest najważniejszy

Trzeba przyznać, że urzędnicy z Węgorzewa stanęli na wysokości zadania. Chyba nigdy wcześniej nie zdarzyło się, aby w państwowym urzędzie obsłużono kogoś tak sprawnie i uprzejmie. Wszyscy tak się przejęli wizytą "zięcia ministra", że nikt nawet nie raczył sprawdzić, kto właściwie przyjechał. Nikt nie rzucił okiem na dowód osobisty, numer PESEL też nie był do niczego potrzebny. A burmistrz, który w międzyczasie prowadził ważne spotkanie z delegacją francuską, wymknął się, aby uścisnąć dłoń "zięcia". Gdy reporter "Faktu" zaczął się trochę krygować, burmistrz uspokoił go jednym gestem. "Żaden problem, najmniejszy" - zapewniał z uśmiechem.

Rzeczywiście, dla burmistrza to żaden problem. Szkoda tylko, że urzędnicy są tacy mili i pomocni tylko dla rodziny pana ministra. A zwykli obywatele muszą stać w kolejkach - oburza się "Fakt". Prowokacja udowodniła, że politycy mogą zrobić wszystko, wykonując tylko jeden telefon. A posłuszni urzędnicy prześcigają się w lizusostwie i za nic mają przepisy i procedury. Na każde skinienie są gotowi służyć władzy.