Wielka burza skończyła się niczym. Bo - jak się okazało - radni stolicy zebrali się tylko po to, by ustalić, że nie będą głosować nad tym, czy Hannie Gronkiewicz-Waltz odebrać mandat prezydenta Warszawy. Nie mieli też najmniejszej ochoty wysłuchać tłumaczenia samej zainteresowanej, dlaczego nie zdążyła z tym dokumentem w terminie, a po to właśnie się spotkali. Pani prezydent udało się przedstawić swoje stanowisko dopiero o 14.30, choć sesja trwała już od ponad trzech godzin.
"Nie rozumiem, o co to całe zamieszanie, bo w ogóle nie musiałam składać tego oświadczenia. I nie spóźniłam się dwa dni, tylko 10 godzin. Zrobiłam to dopiero wtedy, bo miałam wiele obowiązków związanych z objęciem funkcji szefa stolicy" - tłumaczyła Hanna Gronkiewicz-Waltz.
Całe zamieszanie wzięło się stąd, że PiS uznał, iż Gronkiewicz-Waltz straciła mandat prezydenta Warszawy, bo spóźniła się dwa dni ze złożeniem oświadczenia majątkowego o działalności swego męża. Ale ponoć nie jest to takie jednoznaczne, jakby się zdawało. PO uważa bowiem - tak jak i sama zainteresowana - że nie musiała tego robić, bo małżonek nie ma firmy w Warszawie, gdzie funkcję pełni Gronkiewicz-Waltz.
Radni PiS złożyli na sesji, jak zapowiadali, wniosek o głosowanie nad odebraniem Gronkiewicz-Waltz mandatu prezydenta. I przegrali. Bo Rada Warszawy 18 głosami uznała, że wniosek należy odrzucić. Głosowali za tym radni PO oraz Lewicy i Demokratów. Za było tylko 11 osób - z PiS. Właściwego głosowania więc nie było, co oznacza, że stolica szefa ma nadal.
Co teraz? Nie wiadomo. Premier Jarosław Kaczyński zaapelował wkrótce po tym, by pani prezydent sama złożyła do rady prośbę o uchylenie jej mandatu. Ale ona twierdzi, że nie ma ku temu podstaw. Teraz sprawę powinien rozpatrzyć sąd, bo tylko od jego werdyktu zależeć będzie, czy Gronkiewicz-Waltz powinna być odwołana ze stanowiska, czy też nie. Gdyby została odwołana, Warszawą do czasu nowych wyborów rządziłby komisarz.