"Po napisaniu listu odebrałem bardzo wiele telefonów i SMS-ów z wyrazami cichego poparcia od posłów i polityków PiS. Rzecz jasna publicznych deklaracji poparcia było znacznie mniej - ale to zupełnie zrozumiałe. Mam pełną świadomość, że ja mogłem sobie na to pozwolić znacznie łatwiej niż wielu moich kolegów. Mam tylko czterdzieści lat, jestem wolny, mam zawód i przede mną jeszcze 4 lata kadencji w Parlamencie Europejskim. Dlatego jestem w o wiele bardziej komfortowej sytuacji niż ktoś, kto za rok będzie kandydował do parlamentu z list ustalanych przez prezesa, ma do utrzymania rodzinę i jakiś ogromny kredyt do spłacania. I naprawdę rozumiem, że ktoś w tej sytuacji nie poprze mnie publicznie" - mówi "Polsce The Times" Marek Migalski.

Reklama

Europoseł, który pożegnał się z barwami PiS po opublikowaniu krytycznego wobec Jarosława Kaczyńskiego listu, uważa, że wyrzucenie go z delegacji Prawa i Sprawiedliwości do europarlamentu jest szkodliwe dla tej partii.

"Sądziłem, że chodzi o wykorzystanie mojej wiedzy, możliwość korzystania z mojego politologicznego warsztatu. Skończyło się jak w przypadku Dorna czy Zalewskiego. Coś na tym tracę, bardziej jednak chyba traci PiS i EKiR, które pozbywają się jednego ze swoich posłów" - podkreśla Migalski.

Były politolog zapewnia, że miał dobre intencje. "Mój list nie miał służyć wytykaniu błędów prezesa, tylko być wezwaniem do dyskusji o przyszłości partii. Jak widać, na tę dyskusję nie ma w PiS miejsca" - żali się, choć chwilę wcześniej przyznaje, że mógł się spodziewać ostrej reakcji Kaczyńskiego na swoje pismo.

Marek Migalski nie odmawia sobie uszczypliwości pod adresem szefa klubu PiS, kiedy odnosi się do wypowiedzi działaczy Prawa i Sprawiedliwości mocno go atakujących.

"Błaszczak akurat był wyjątkowo rozkoszny, mówiąc, że teraz ujrzał moją . Usłyszeć coś takiego od niego było nawet zabawne" - mówi europoseł.