W rozmowie z Moniką Olejnik minister Bogdan Klich argumentował, że szef Komisji Badania Wypadków Lotniczych już 10 kwietnia widział podobieństwa między upadkiem Tu-154, a katastrofą samolotu CASA w styczniu 2008 roku. "Przekonywał mnie przede wszystkim do tego, że rząd powinien przyjąć załącznik 13. do konwencji chicagowskiej jako właściwy sposób badania tej katastrofy. Mówił, że katastrofa Tupolewa jest zbliżona do katastrofy CASY, że jest wynikiem wieloletnich błędów systemowych w szkoleniu naszych pilotów. Mówił w zasadzie dokładnie to samo, co mówi w tej chwili" – podkreślał na antenie Radia ZET.
Edmund Klich zarzucił resortowi obrony – i samemu ministrowi – że po wypadku w styczniu 2008 r. nie wprowadzono nowych procedur. Efektem tego zaniedbania miałaby być katastrofa w Smoleńsku. Bogdan Klich jednak odrzuca oskarżenia.
"Trudno mi polemizować z takim argumentem dlatego, że usłyszałem to od pana Edmunda Klicha przy naszym pierwszym spotkaniu - wtedy, kiedy już wszystko wiedział na temat przyczyn tej katastrofy. Kiedy spotkaliśmy się na lotnisku w Smoleńsku w ów feralny, dramatyczny wieczór 10 kwietnia, kiedy też przedstawiał mi taką teorię" – zastrzegał w Radiu ZET.
Tymczasem na długo przed katastrofą dowództwo sił lotniczych zapewniało, że z katastrofy CASY wyciągnięto wnioski – i wprowadzono je w życie. "Gen. Błasik – wraz z podwładnymi - meldował mi regularnie, jak wygląda harmonogram wprowadzania tych zaleceń, które zostały przygotowane po katastrofie CASY. Zarówno tych przedstawionych przez komisję, jak i tych z własnej inicjatywy wprowadzonych przez dowództwo Sił Powietrznych. Było ich chyba ponad 60" – mówił minister Klich. - "W kwietniu 2009 roku odebrałem pierwszy meldunek na piśmie, ze wszystkimi możliwymi pieczęciami. A zatem już nie tylko ustnie, ale opieczętowany, podpisany przez poszczególnych realizatorów i przez samego dowódcę sił powietrznych – i chyba z listem przewodnim od szefa sztabu generalnego o tym, że proces wprowadzania tych zaleceń się zakończył" - dodał.
Reklama
Klich twierdzi też, że przygotowując tzw. "białą księgę" dotyczącą katastrofy 10 kwietnia, resort raz jeszcze sprawdził, czy zalecenia zostały wprowadzone w życie. "Uzyskałem ten sam wynik: dokument z podpisami zastępcy dowódcy sił powietrznych, generała Załęskiego i zastępcy szefa sztabu, generała Stachowiaka. Kiedy minister obrony narodowej dwukrotnie sprawdza tę samą sprawę i dysponuje podpisami osób odpowiedzialnych za wprowadzanie zaleceń w życie, ma prawo ufać, że zostały one wprowadzone" – skwitował Klich.
Reklama
Szef resortu powtórzył też, że – choć wiedział o tym, iż do Smoleńska pojadą dowódcy wszystkich typów sił zbrojnych, nie wiedział, w jaki sposób mają się oni tam znaleźć. "Zgodnie z instrukcją „Head” oraz porozumieniem z 2004 roku minister obrony nie jest informowany o tym, kto jest pasażerem na pokładzie jakiego samolotu. Instrukcja idzie bezpośrednio do dowództwa 36. pułku. To 36. pułk jest dostarczycielem usługi. I tak, jak wcześniej, tak samo w przeddzień tego feralnego lotu, 9 kwietnia – jeśli dobrze pamiętam o 14.29 – została wysłana z kancelarii prezydenta ostateczna lista pasażerów, którzy znaleźli się na pokładzie Tupolewa-154" – mówił Klich. "Ministerstwo Obrony Narodowej nie miało żadnego wpływu na to, kto zostanie umieszczony na pokładzie tego samolotu. To kancelaria prezydenta umieściła te wszystkie osoby na pokładzie jednego samolotu, chociaż mogła je podzielić pomiędzy dwa samoloty."
Według szefa MON organizatorzy wyjazdu mieli trzy możliwości: lot Tu-154, Jakiem oraz dojazd koleją. Klich wyraził zgodę na udział generałów w uroczystościach, jednak nie miał prawa ingerować w przygotowania prowadzone przez prezydencką kancelarię.