Ćwiąkalski uważa, że Donald Tusk nie powinien wypowiadać się na temat matki z Opola, która została zatrzymana przez policję wieczorem w związku z niespłaconym długiem. Dzieci kobiety musiały spędzić noc w pogotowiu opiekuńczym.
Premier zajął się tą sprawą, bowiem wysoką rangę nadały jej media. Z całą pewnością jednak jest on ostatnią osobą, która powinna się nią zajmować. Nie powinien on w nią osobiście ingerować ani nawet jej komentować - twierdzi były minister sprawiedliwości. Dodaje, że w tej konkretnej sytuacji powinny zostać uruchomione mechanizmy, które mają eliminować tego rodzaju przypadki. Podkreśla jednak, że nie może być sytuacji, w której ktoś nie musi spłacać długów, bo ma dzieci. Z drugiej jednak strony - jak mówi - czasami zdarzają się bowiem sytuacje czysto ludzkie, które trzeba uwzględnić.
Były szef resortu sprawiedliwości odniósł się również do sprawy udostępnienia informacji na temat prywatnego życia Marty Kaczyńskiej. Prokurator z Sopotu ujawniła, że córka zmarłego pod Smoleńskiem prezydenta wystąpiła swego czasu do sądu z wnioskiem o zaprzeczenie ojcostwa swojego dziecka. To rzeczywiście skandaliczna sytuacja. Nie może bowiem dziać się tak, że informacje wyciekają z sądu lub prokuratury tylko po to, żeby wywołać sensację. Każdy człowiek ma prawo do intymności - argumentuje Ćwiąkalski. I dodaje, że trudno mu uwierzyć, by za przeciekiem stał sędzia. Wskazał za urzędników niższego szczebla, np. pracujących w sekretariatach. Tłumaczy, że zdarza się, iż podobne informacje są sprzedawane.
Mocno trzymam kciuki, by udało się znaleźć osobę odpowiedzialną za ten przeciek dotyczący Marty Kaczyńskiej i by została ona odpowiednio ukarana - dodaje Ćwiąkalski.
Komentarze (54)
Pokaż:
NajnowszePopularneNajstarszeProblemu by nie było, gdyby tydzień temu Hans Michael Strepp, rzecznik CSU (bawarska siostrzana partia CDU), wiedział, z kim można dyskretnie porozmawiać w centrali ZDF, drugiego kanału niemieckiej telewizji publicznej. Ale nie wiedział, a szef jej wiadomości nie reagował na sms-y z prośbą o kontakt. Wobec tego Strepp zadzwonił do dyżurnego redaktora. - Czy wie pan, że inne telewizje nie zajmują się kongresem SPD w Bawarii? - pytał. I nadmienił, że jeśli ZDF jako jedyna puści relację ze zjazdu, to "potem będzie dyskusja".
Redaktor odebrał słowa rzecznika jako groźbę. Materiał o kongresie poszedł na antenie, a rozmowę z Streppem i sms-y upubliczniono. Wybuchła burza.
Przełożony Streppa, bawarski premier Horst Seehofer, solennie zapewniał opinię publiczną, że z telefonem rzecznika nie miał nic wspólnego. Sam Strepp w miniony czwartek podał się do dymisji.
Ale sprawa wcale nie przycichła. Na naciski ze strony polityków CSU poskarżyła się dziennikarka bawarskiej telewizji regionalnej BR. Otóż rok temu po katastrofie w Fukushimie jedna z partyjnych rzeczniczek doprowadziła do zdjęcia z anteny rozmowy na ten temat z ówczesnym bawarskim ministrem środowiska, Markusem Söderem (dziś minister finansów). Poszło o to, że ekipa telewizyjna rozmawiała z nim podczas imprezy karnawałowej, gdy miał na sobie kostium hokeisty.
- Nie można pokazywać ministra w takim stroju - irytowała się rzeczniczka, gdy stacja w popołudniowym wydaniu wiadomości wyemitowała rozmowę z Söderem. I BR więcej tego materiału nie puściła.
Stacja wypiera się, że stało się to pod naciskiem polityków. Przyznaje jednak, że rzeczniczka interweniowała w redakcji; nie zawahała się zadzwonić do domu szefa wiadomości BR.
Okazało się też, że ta sama rzeczniczka naciskała na redakcję internetowego wydania "Spiegla", by jego dziennikarze przestali węszyć za politykami CSU.
Po ujawnieniu skandali wśród niemieckich dziennikarzy zawrzało. Sprawę wykorzystuje też opozycja, która mówi o bezprecedensowym zamachu na wolność słowa. I przypomina czasy Franza Josefa Straussa, który w latach 60. był m.in. premierem Bawarii i trzymał dziennikarzy na krótkiej smyczy.
- Nie wierzę, by rzecznik Strepp działał na własną rękę, bez wiedzy swojego szefa. Trzeba wywlec na światło dzienne praktyki CSU i pokazać, kto wywiera wpływ na publiczne media - apeluje Frank Walter Steinmeier, jeden z przywódców socjaldemokracji. Grozi premierowi Seehoferowi, że jeśli się nie pokaja, SPD doprowadzi do powołania komisji śledczej.
Oburzona jest nawet FDP, z którą chadecy w Bawarii, jak i w całych Niemczech, są w koalicji. A federalna minister sprawiedliwości, Sabine Leutheusser-Schnarrenberger, żąda od Bawarczyków wyjaśnień.
Cała sprawa kolejny raz przypomina przeświadczonym o pełnej niezależności dziennikarzy Niemcom, że granica między światem mediów i polityki jest cienka, a piarowcy i lobbyści ciągle ją naruszają.
Jesienią 2009 r. politycy chadecji - mimo protestów dziennikarzy i prawników - nie dopuścili do wyboru na drugą kadencję redaktora naczelnego ZDF, Nikolausa Brendera; w ich oczach zbyt niezależnie kierował stacją. Już wówczas mówiono, że wpływ landowych polityków na media jest zbyt wielki i trzeba coś z tym zrobić. Po telefonie Streppa do ZDF to pytanie wraca.
- Za moich rządów telefony polityków do redaktorów i naciskanie na nich były czymś normalnym. Groziłem im wtedy, że ujawnimy treść rozmów. To pomagało - mówi teraz Brender dziennikarzom tygodnika "Die Zeit".
wyborcza.pl
Brawo chodziescy członkowie PO, nareszcie przejrzeliście na oczy. Mamy nadzieję, że za Wami pójdą inni i zamkną biura poselskie i senatorskie
BRAWA DLA PANA CWIAKALSKIEG
Oddanie władzy oznacza dla Tusska i jego szajki procesy sądowe, wyroki i wieloletnie więzienie. Nie ma takiej podłości, której nie chwycą się te męty dla ratowania własnej skóry.
nie mówię tu o sprawie " smoleńskiej",bo to co wyczyniają przy POmocy skundlonych merdiów to draństwo.
P.S.
sprawę "in vitro" ,też PO to wrzucono na "żer" swojemu durnemu motłochowi robiącemu za wyborców.
spazmy frykcyjne w gnojówce.